“Syd
Barrett & Pink
Floyd. Mroczny świat.” - Julian Pallacios
Syd Barrettt to
jedna z ikon eksperymentalnego rock’n’rolla
opisywana
często jako jedna z ofiar LSD, dziwak, odludek, wariat. Dudziarz
londyńskiego podziemia, outsider, którego musiałem poznać
lepiej. Ta książka nie nasyciła jednak mojej ciekawości. Choć czytanie
o tym jak powstało Pink Floyd i jak doszło do wydania pierwszej ich
płyty, co umaczane było jak cukier w kwaśnej psychodelii lat
sześćdziesiątych, było super przyjemne i choć historia powstawania i
upadku kontrkulturowego, londyńskiego podziemia może służyć jako
instrukcja - “jak nie należy niszczyć rewolucji”
to, jako
szczególnie zainteresowany psychologią czytelnik, nie
znalazłem
tam dość wnikliwej analizy Barretta. Ta książka to dziennikarski
majstersztyk, mnóstwo dat, opisów konkretnych
imprez,
koncertów, kapeli, które wtedy były znane itp ale
wydaje
mi się, że mimo dobrych intencji, autor nie wykazał się odpowiednią
dozą empatii, ciągle podkreślając, że Barrett się staczał, że przegrał,
że upadał. Te stylizowane na detektywistyczne dociekania na temat
neurologicznego podłoża domniemanych zaburzeń Barretta wydawały mi się
mocno naciągane i brak jest wystarczających dowodów, żeby
Barrettowi takie przypisywać. Pojedyncze anegdoty opisujące dziwność
Barretta też można uznać za złą wolę, niechęć zrozumienia,
nadinterpretację. Ilość kwasów czy środków,
które
rzeczywiście wchłonął mózg Barretta to również
niewesołe
domysły. To nie są relacje pierwszoosobowe, które byłyby
najcenniejsze a historie o człowieku, który był skrajnie
introwertyczny, więc muszą być skazane błędami. Nic o nas bez nas... Ta
książka to opowieść snuta z perspektywy, która kryje w sobie
wiele założeń wmontowanych u samych podstaw i są to założenia,
które również dotyczą tego, co uznaje się za
normalne. Za
nienormalne uznaje się izolację, za nienormalne uznaje się introwertyzm
i rezygnację z pewnych relacji społecznych, za nienormalne uznaje się
nagłą zmianę dotyczącą własnych planów... Choć autor ani nie
atakuje Barretta ani go specjalnie nie beszta za jego życiowe wybory,
dość wyraźnie widać, że uznaje to, co stało z resztą
członków
Pink Floyd, za modelowy sukces i coś do czego powinien chcieć dążyć
Barrett. Przy tej znajomości faktów dotyczących Barretta ja
bym
zinterpretował jego życiorys zupełnie inaczej. Dojrzewający, wrażliwy
chłopak cieszy się zdrowiem i wolnością razem ze znajomymi. Maluje, gra
na gitarze, pali trawę, kocha się. Marzy o wolności i beztrosce,
której nie ma końca. Jeśli coś robi to z naturalnej
potrzeby.
Maluje, co chce, gra i śpiewa o czym chce i jak chce. Koledzy chętnie
mu pomagają i akompaniują. Dzieje się to bez stresu i w przyjemnej
atmosferze. To pokolenie coraz bardziej świadomie walczy o to, żeby już
nic nie musieć. Wolność i anarchia. Inspirują się muzyką improwizowaną,
szeroko pojętą awangardą i współczesnym popem. Grają coraz
częściej, stają coraz bardziej popularni. Grają długie improwizowane
koncerty w gronie znajomych. Wraz z regularnością pojawiają się
obowiązki, parcie, sztywna atmosfera, teatr. Pojawia się wydawca.
Nagrywają płytę. Nie jest to łatwe dla nieprofesjonalnych
muzyków, z zupełnie innymi ambicjami niż tworzenie
łatwostrawnych papek dla mas. Zmuszają się zawierając w krążku tak dużo
psychodelii, improwizacji i poezji ile się dało w tych warunkach. Mimo
to Barrett czuje dyskomfort bo się sprzedaje, bo idzie na kompromisy,
bo tkwi w grupie, w której nie podoba mu sie dynamika
relacji,
bo musi się zmuszać do publicznych występów i grania tak jak
mu
każą. Na trasach koncertowych konfrontuje się z agresywnymi
prymitywami, którzy nie rozumieją jego awangardowych i
wolnościowych ambicji, modsami, którzy rzucają w nich
kuflami
piwa i tym podobnymi ekscesami. Chciał być wolny i robić to, na co miał
ochotę a dookoła wszyscy zaczęli mówić mu co ma robić. Staje
się
pasywno agresywny bo w końcu bycie otwarcie agresywnym byłoby sprzeczne
z jego ideałami. Po prostu robi to, co chce i jak chce, co zawiera w
sobie elementy performatywne. Na niektórych koncertach jako
formalny lider zespołu nie śpiewa i nie dotyka nawet gitary. Koledzy
chcą wojskowego porządku bo koncertowanie w miejscach publicznych i w
tv, udzielanie wywiadów to ich praca i źródło
dochodu.
Barrett nie chciał pracy i tego rodzaju zobowiązań. Chciał być wolny,
walczył z wszelkimi obowiązkami a tu staje naprzeciw ludzi,
którzy niewiele rozumieją i czegoś od niego oczekują. Robił
sztukę dla siebie nie dla tych wszystkich ludzi, którzy go
teraz
tresowali. Koledzy stają się otwarcie agresywni i zaczyna to
przypominać klasyczną strukturę i hierarchię społeczną, z
którą
anarchizujący Barrett za wszelką cenę chciał zerwać. Przecież chodziło
o miłość i pokój a nie jakieś szympansie zawody. Jak daleko
wylądował od swojej idealnej wizji, w której siedzi w
pracowni i
maluje obrazy kiedy nikt mu nie zawraca gitary... Wszyscy myślą, że
zwariował, że zaprzepaszcza coś na czym mu zależało... Ale Barrett
właśnie w tym momencie stracił to, o co walczył. Nie było
niezależności, spontaniczności, samosterowności. Został wkomponowany w
sytuację, która była czystą kalką tego, z czym walczył. Brak
snu, alkohol, papierosy, jointy i kwasy dołożyły swoje do stresu,
który prowokowały sytuacje w kapeli i dookoła niej. Nie dość
tego, to on był głównym kompozytorem ale sztab ludzi
zaczynał
robić z jego sztuką rzeczy, których sam nigdy nie planował.
W
takiej sytuacji najbardziej radykalnym wyrazem osobistej wolności jest
rezygnacja z relacji, które mu nie odpowiadają, najbardziej
konsekwentnym wyrazem jego ideałów jest odpuszczenie sobie
całego tego kiczowatego splendoru gdzie jego poezja i głębokie osobiste
objawienia stają się produktem. Odchodzi od pretensjonalnych i
sztucznych ludzi, którzy walczą o pozycje w grupie,
złośliwie i
zacięcie, na czym jemu zupełnie nigdy nie zależało. Jest rozczarowany
swoimi kolegami, swoimi dziewczynami, które uwielbiają ten
jego
sukces a nie jego samego, nie tą wolność i sztukę, które
były
dla niego najważniejsze. Wycofuje się i nawet nie potrafi wyjaśnić tym
ludziom dookoła niego, co właśnie stracili, że ta
“dojrzałość”, to robienie biznesów, to
pułapka,
która wmontowuje ich w porządek, który chcieli
zmienić,
że zaczęli zachowywać się jak ludzie, z którymi walczyli...
Jego
poezja, wizje i ideały stają się drugoplanowe. Liczy się kasa. Liczy
się jakiś smutny konkurs i wyścig. Także dla mnie Barrett okazał się
bardziej dojrzały od swoich kolegów bo zrozumiał, że robi
coś
wbrew sobie i rezygnując z tego po prostu kultywował swoją wolność w
najbardziej naturalny sposób... Potem była próba
solowej
kariery ale przekonał się, że nie czuje się muzykiem i że nie ma
łatwości dogadywania się z ludźmi, lub Ci ludzie go ciągle
rozczarowywali, więc odchodzi i szuka czegoś innego. Ma kasę z tantiem
więc może wieść spokojne życie nie zawracając sobie niczym specjalnie
głowy. Jego kobiety nie rozumieją jego wolności, wyborów,
introwertyzmu, rezygnacji z życia publicznego, więc się do niego nie
ustawiają w kolejce, mimo jego atrakcyjności. Dużo lęku, stresu i
osamotnienia. Mało pozytywów. Potem jest już sam z wyboru i
wiedzie dość szczęśliwe życie, jednak z pewnością z ciążącą mu
świadomością tego, że ludzie traktują go jak wariata i przegranego. Nie
był przegrany bo nie grał w żadne głupie społeczne gry. Po prostu
zawsze robił dokładnie to, co chciał i niczego nie udawał. Tak to
widzę. Szkoda, że za jego życia nie została zorganizowana wystawa jego
prac i że tyle musiało spłonąć w jego ogrodzie tylko dlatego, że nie
spodziewał się jak wielką mogą mieć wartość dla innych. Szkoda też, że
nie zdecydował się opowiedzieć tej historii z własnej perspektywy
skazując wszystkich na domysły i opinie, zazwyczaj krzywdzące, takie,
które nie oddawały sprawiedliwości jego sytuacji i ujmujące
jago
decyzjom logiki i racjonalności. Łatwo z kogoś zrobić wariata. O wiele
łatwiej niż starać się zrozumieć trudne, niekonformistyczne, życiowe
decyzje, zawiłe społeczne konteksty. Potem nie daje się tego odkręcić,
łatki nie daje się odkleić bo ludzie uwielbiają mity i stereotypy.
Także nie bardzo rozumiem po co robić, nieco żenującą dziecinną
pouczankę o narkotykach i szaleństwie skoro z łatwością można znaleźć
wyjaśnienia, które do takich skrajności się nie odwołują...
Książka super ciekawa ze względu na kontekst i oryginalność Barretta
ale dla mnie za mało było w tym samych faktów i jego
osobistych
wypowiedzi a za dużo legendy i mitu. Outsiderzy zawsze są dla mnie
zwycięzcami bo nie dają zniewolić swojego myślenia oczekiwaniami innych.
8.4.19
“Nowa
perspektywa. Pochodzenie
życia, świadomości i wszechświata.” - Sean Carroll
Fanem Seana
Carrolla jestem już od dłuższego czasu
za sprawą jego podcastu o nazwie: "Sean Carroll's Mindscape: Science,
Society, Philosophy, Culture, Arts, and Ideas”,
którego chętnie słucham spacerując. Carroll ma tę cenną i
rzadką zdolność mówienia w lekki, entuzjastyczny i zaraźliwy
sposób o sprawach najbardziej fundamentalnych. Podobnie w
“Nowej Perspektywie” w bardzo jasny i przejrzysty
sposób przedstawia on naturalistyczny model rzeczywistości a
swoją postawę nazywa “naturalizmem poetyckim”.
“Poetycką” określa Carroll możliwość opisywania np
zjawisk z zakresu psychologii ludzkiej za pomocą potocznej terminologii
dopuszczającej do użycia takie pojęcia jak
“świadomość”, “pragnienia”,
“chęci” czy “intencje”... Jego
perspektywa pozostaje jednak naturalistyczna ponieważ postrzega on te
złożone stany materii jako emergentnie wyłaniające się z
fundamentalnych praw fizyki, które, w jego mniemaniu,
poznaliśmy wystarczająco dobrze, aby opisywać również stany
mentalne... Jest to postawa mi bliska aczkolwiek muszę przyznać, że
przymiotnik “poetycki” postrzegam jedynie jako
estetyczny dodatek, ponieważ jego poglądy nie wydają się daleko
odbiegać od jakkolwiek definiowanego naturalizmu... Wydaje mi się, że
nie ma konieczności podkreślania faktu, że ze względów
praktycznych, akceptuje się różne języki i poziomy opisu,
kiedy na wstępie deklarujemy, że jesteśmy zwolennikami jednolitego,
niesprzecznego, formalnego opisu rzeczywistości. Zabieg ten może
uzasadnić pewnie głównie chęć podkreślenia tego, że Carroll
nie odmawia realności tym procesom, które mają bardziej
złożone przyczyny, a które zwykle opisujemy nie
uwzględniając, z czystej wygody, wszystkich ich fizycznych
aspektów. Ale, czytając, cały czas zastanawiałem się czy nie
prościej
tylko napisać, że bardziej ogólne kategorie są niekiedy
bardziej praktyczne, kiedy mówimy o świecie? Ciągle też
zastanawiałem się dlaczego określa swoją postawę “nową
perspektywą” skoro trudno odnaleźć w tej książce jakieś
bardzo radykalne stwierdzenia, które w jakiś zasadniczy
sposób odcinałyby tę perspektywę od tego, co zwykle
prezentuje się w popularnonaukowej literaturze. Widzę to raczej nie
jako “zaoranie” i zmianę jakiegoś paradygmatu a
jedynie jako zdanie relacji ze stanu współczesnej nauki...
Rozumiem jednak, że tego rodzaju zabawy z pojęciami mogą być
marketingowo motywowane. Dzięki temu nie mamy wątpliwości, że to
propozycja serwowana, nie przez kogo innego, lecz przez tego Seana
Carrolla i ma ona specyficzną nazwę i powinieneś ją drogi czytelniku
poznać ponieważ jest nowa, świeżo wydrukowana, kup ją teraz... Produkt
musi być łatwo odróżnić od innych produktów,
tożsamość marki na pierwszym miejscu. Być może nie uwzględniam w tej
opinii jakichś oryginalnych aspektów jego
poglądów, które dla specjalistów są
bardziej oczywiste, a które rzeczywiście każą jego poglądy
nazywać nowymi... Niezależnie od tego, co motywowało Carrolla do tych
zabiegów, które mają dla mnie jedynie estetyczną
wartość, uważam, że to świetna pozycja i warto po nią sięgnąć...
Refleksje o związkach entropii ze złożonością uważam za niezwykle
cenne. Prawdopodobny opis tego jak powstało życie, na tyle na ile może
to oceniać laik taki jak ja, wydaje się nie serwować jakichś
dramatycznych logicznych luk... Oczywiście najbardziej zainteresowany
byłem rozdziałami na temat tego czym jest i jak funkcjonuje świadomość.
Znajdziemy w książce komentarze do wszystkich najbardziej znanych
eksperymentów myślowych filozofów zajmujących się
problematyką umysłu - m.in. Davida Chalmersa, Franka Jacksona,
Thomasa Nagel’a, Johna Searle’a, Turinga czy
krytykę pomysłów łączących obliczeniowść mózgu z
fizyką kwantową... Bardzo ucieszyłem się, że Carroll formułuje podobne
do moich zastrzeżenia do eksperymentów myślowych typu
ZOMBIE. W jaki sposób ludzie są w stanie dopuścić logiczną
możliwość tego, że świat, który pod każdym względem jest
identyczny do naszego miałby mieć inne właściwości niż te,
które ma? Dla mnie i Carrolla nie jest to raczej logiczna
możliwość. Czy chodzi o świadomość czy grawitację nie mogę pozbyć się
intuicji, że określone prawa fizyki dadzą zawsze te same konsekwencje.
Ale to nie opisy eksperymentów myślowych są w rozważaniach o
umyśle najciekawsze. Najciekawsze są wszelkie teoretyczne modele,
które mogłyby umożliwić stworzenie samoświadomego systemu i
takie też Carroll proponuje opowiadając w jaki sposób w toku
ewolucji mógł wykształcić się odpowiednio złożony
mózg. Choć wnioski Carrolla wydawać się mogą nieprzewrotne
dla konsumenta sporej ilości np. literatury neurokognitywistycznej,
wydają się na tyle zdroworozsądkowe, racjonalne i przystępnie opisane,
że warto polecać tę książkę każdemu kto szuka skondensowanego,
całościowego i spójnego opisu tego czego właśnie
wspólnie doświadczamy. Czytając, zastanawiałem się też cały
czas czy warto dyskutować z poglądami, które nie mają
naukowego charakteru. Bez wyjaśnień dlaczego religijne pomysły nie są
najlepsze czy dlaczego poglądy, które w filozofii dawno
umarły nie są warte uwagi, książka ta byłaby znacznie
krótsza i bardziej dla mnie łatwostrawna ale rozumiem, że w
dobie ciągle popularnego kreacjonizmu, w czasie kiedy pseudoautorytety
religijne rządzą wielkimi rzeszami ludzi i kiedy ruch antyszczepionkowy
dalej sieje spustoszenie może należy każdego uczestnika dyskusji
traktować z jednakową powagą licząc na to, że chociaż część z nich lub
chociaż następne pokolenia nie będą złych pomysłów tak łatwo
uznawać za prawdziwe... Ale to jest ten dylemat na ile książka
popularnonaukowa może mieć akademicki charakter i tu zawsze będą
wątpliwości, bo kiedy stałaby się zbyt specjalistyczna możliwe, że
straciłaby dydaktyczną wartość i stałaby się zwyczajnie
niesprzedawalną... Z pewnością gesty takie jak ten, że Carroll odrzucił
zaproszenie do udzielenia wykładu w Fundacji Templetona, ponieważ nie
chciał przyczyniać się do zacierania podziału pomiędzy nauką a religią
i jego publiczne deklarowanie ateizmu świadczą o tym, że nie
bagatelizuje on ich znaczenia... Także, Drogi Czytelniku, jeśli lubisz
filozoficzne dociekania na temat WSZYSTKIEGO, nieskażone ignorancją
dotyczącą nauki i kiedy lubisz jak subiektywna soczewka, przez
którą patrzy autor nie jest ufafluniona jakimiś niepoważnymi
pomysłami, poczytaj Carrolla.
5.2.19
“Rewolucja
paranoiczno-krytyczna” - Salvador Dali
Zbiór
różnorodnych,
krótkich tekstów Salvadora Dali z lat 1927-33,
który wpadł mi w ręce, w księgarni w Wawie na ul.Koszykowej
za 9,50zł(!) to zdecydowanie dobrze wydane pieniądze. 9,50zł za
rewolucję, która nigdy tak naprawdę nie nastąpiła na masową
skalę. Gdyby rzeczywiście miała miejsce, nikt nie podniecałby się
specjalnie człowiekiem wolnym, który mówił i
robił rzeczy, które myślał... a jednak, ciągle(!), mało kto
jest tak popularny jak Dali, a i reszta odważnych, opowiadających o
swojej wyobraźni z łatwością przykuwa uwagę. Kolejnym śladem tego, że
rewolucja była niewypałem, jest to, że dalej z łatwością znaleźć można
takich, którzy nie rozumieją różnicy pomiędzy
przedstawieniami, koncepcjami, myślami, wyobrażeniami, tekstem czy
obrazem a rzeczywistymi intencjami, czynami, aktywnymi działaniami na
rzecz realizacji takowych. Gdyby współczesny artysta pisał z
taką swobodą jak Dali o strzelaniu do publiczności czy o pedofilskich
fantazjach mógłby liczyć na dokładnie taki sam szok jak sto
lat temu. Rewolucja nie nastąpiła bo dalej ludzi wolnych i obdarzonych
wyobraźnią wielu skłonnych jest zamykać w szpitalach psychiatrycznych
wbrew ich woli, obdarowywać ich wymyślnymi etykietami typu maniak czy
schizofrenik, zamiast dawać im możliwości swobodnego obrazowania swoich
wyobrażeń. Czyta się to trudno, jak trudno analizuje się życiorysy
ludzi obcych, ich senne mary czy wady rozumowania ale Dali właśnie o
tyle odnosi sukces i o tyle jego metodologia się sprawdza o ile jest
nieprzystępny. W końcu każde prawdziwe kreatywne działanie odbywa się
wbrew regułom i tym samym jest na swój sposób
bolesne, ponieważ, chcąc nie chcąc, myślimy według reguł, postępując
według konwencjonalnych wzorców rozumowania, korzystając ze
wspólnych słowników i o tyle realizuje się czyjaś
wolność o ile jednostka wyłamuje się ze znanego nam szeregu
algorytmicznych kroków, kiedy np zdaje relacje ze swoich
umysłowych stanów. Najbardziej uwierające w tych tekstach
jest to ciągłe uczucie pozy, maniery, napinania się i silenia na szok i
nowość i właśnie o tyle ta wolność wydaje się nienaturalna, że zdaje
się realizować jedynie w aktorskiej roli, bardzo pokracznej i
niewygodnej. Prowokacja i brak logiki stają się regułą, chwytem
marketingowym, już nie czymś co jest spontanicznym żartem
wśród znajomych ale programowym działaniem. Po kilku
tekstach, można jednak przyzwyczaić się do tej specyficznej rytmiki
Dalego, jego idiolektu i można odkryć niezwykły dystans i poczucie
humoru w opisywanych wizjach, automatycznie notowanych strumieniach
świadomości, które są niemal dokładnie tym samym, czym jest
prężenie bicepsów przez kulturystę lub tym czym jest
serwowanie gagów przez komika. Często trudno wyłuskać z tego
szeregu opisywanych form znaczenia i bez akompaniamentu jego
obrazów trudno byłoby czerpać z tych opisów
estetyczną przyjemność. Same rzucone hurtem rzeczowniki nie ułatwiają
czytelnikowi procesu rekonstrukcji jego wyobrażeń a hasłowe traktowanie
problemów estetycznych czy politycznych nie przybliżają nam
całokształtu jego poglądów. Cały ten wirtualny świat nabiera
dopiero wartości kiedy się człowiek zastanowi dlaczego ktoś może pisać
w taki sposób czy myśleć nawet. Dla mnie cała ta komediowo
zabawowa rewolucja paranoiczno-krytyczna, to schizofreniczne
oświecenie, które wydarzyło się w umyśle Dalego i kilku jego
znajomych surrealistów jest prostą manifestacją
egzystencjalną - żyjemy w okrutnym świecie, który nie
wychodzi naprzeciw naszych oczekiwań - dlatego zrobimy wszystko by się
dobrze zabawić i zrealizujemy sobie nasze najbardziej absurdalne wizje
wbrew wszystkim i wszystkiemu. Kontekst historyczny świetnie ilustruje
od czego
można było wtedy uciekać myślami. Takie obsesyjnie tworzone wirtualne
światy,
takie taplanie się w reprezentacjach umysłowych, wciągają z łatwością
jak opioidy, bo jak wiemy, o czym informują nas współcześni
neuronaukowcy i psychologowie, dla
mózgu obdarzonego wyobraźnią
różnica pomiędzy wyobrażnią a rzeczywistością jest
niewielka i może się ona okazać środkiem idealnie
łagodzącym ból, choć oczywiście nie sprowadzałbym całej
sztuki do tej jedynej dość trywialnej funkcji. Trzeba powiedzieć, że
wyobraźnia ma charakter konstrukcyjny i jest to praktyka umysłowa,
przypominająca mi te medytacyjne i to, co zrobił Dali prócz
tego, że rozbudował swoje możliwości percepcyjne to rozbudował też
zdolności percepcyjne swoich widzów i
czytelników. Mistrzowsko, odrzucił wdrukowane społeczne
lęki, oddał się praktyce budowania reprezentacji umysłowych i tym samym
wykonał ciężką pracę rzeźbienia reprezentacji umysłowych wielu innych
ludzi, wzbogacając ich i wyzwalając z utartych kolein rozumowania. Jego
niezwykle kreatywne amalgamaty kognitywne (jak np te łączące słonie z
żyrafami czy zegary z płynnością), przez swą popularność stały się w
powszechnej świadomości niezwykle mało oryginalne, wręcz banalne (!) a
sam surrealizm stał się kolejną tanią sztuczką kognitywną. Dalej jednak
utrzymuję, że rewolucja nie nastąpiła na powszechną skalę z tego
powodu, że dalej nikt nie ocenia właściwie wyłamywania się z normy.
Wczorajsze szaleństwo stało się normą ale tylko dlatego, że zostało,
jak to zwykle ma miejsce w kulturze, zrytualizowane, modne i wszyscy
już chętnie myślą w taki sposób ale nikt nie pogodził się z
prawdziwym szaleństwem, które rzeczywiście pozwala
skonstruować coś nowego. Te koany surrealistyczne już nic nie
uświadamiają, nie zaburzają porządku, nie spychają nas na nowe tory
myślenia, są świadomie wywoływanymi tornadami w chaotycznej kognitywnej
zupie, są paciorkami mówionymi na dobranoc przez grzeczne
dzieci, które znowu będą z płaczem biec do mamusi kiedy ktoś
im w jakiś przewrotny sposób uświadomi, że bóg
nie istnieje. Miało być rewolucyjnie i bez lęku w sztuce ale kultura
ciągle nieśmiało na lęku bazuje. Także niestety ta wspaniała rewolucja
odbywa się tylko w niektórych umysłach... albo nawet może i
w każdym umyśle ale kultura, polityka i religia ciągle budują nam dla
tego tamy, które cały czas, prawdopodobnie
głównie z
lęku przed odrzuceniem społecznym, inkorporujemy we własnych,
indywidualnych psychikach. Także polecam poczytać Dalego m.in. po to by
uświadomić sobie, że pod pewnymi względami niewiele się zmienia. Niech
żyje rewolucja!
11.12.18
“Innowatorzy”
- Walter
Isaacson
Historia
komputerów i tego jak to się stało, że teraz większość z nas
ma
stosunkowo prosty dostęp do komputera i sieci oplatającej cały świat,
dzięki której możemy korzystać z dowolnego rodzaju
informacji.
Bezdyskusyjnie stworzenie teoretycznych podstaw dla
komputerów,
stworzenie tranzystorów a potem ciągła ich miniaturyzacja to
jedne z najważniejszych technologicznych osiągnięć ludzkości. Podobnie
stworzenie infrastruktury dla internetu i całe inżynieryjne jego
zaplecze, za którym stoją całe tabuny naukowców,
różnej maści inżynierów i wynalazców,
to coś
wspaniałego. Tania obliczeniowość i komunikacja przyśpieszają postęp
nauki i przyczyniają się do innowacyjności. Tempo zmian oszałamia,
cieszy i uświadamia, że mamy do czynienia z ciągle postępującą i
przyśpieszającą informatyczną rewolucją. Isaacson podjął
próbę
opisania najważniejszych wynalazków związanych z komputerami
opisując dość szczegółowo okoliczności w jakich doszło do
najważniejszych przełomów i odkryć. Ponieważ autor broni
tezy,
że to wielkie zespoły ludzkie, współprca i intensywna
komunikacja przyczyniają się do kreatywności, zapoznamy się dzięki tej
książce z całą siecią połączeń personalnych pomiędzy wynalazcami i z
całym społecznym kontekstem, z którego wykiełkowały
najważniejsze idee i pomysły. To różnorodność przyczynia się
do
postępu, to tygiel w którym, mieszają się i konkurują ze
sobą
teorie i rozwiązania problemów przyczynia się do przesuwania
granicy tego, co jest fizycznie możliwe. Nie mam wątpliwości, że tak
jest, jednak jako skrajny indywidualista schizoid z cechami
autystycznymi, fan samotnych geniuszy takich jak Newton i zazwyczaj
pracujących samotnie artystów, który w swojej
historii
próbował nawiązać współpracę z innymi kreatywnymi
ludźmi,
mam opory, żeby przyznać, że dobrze jest poświęcać indywidualizm na
rzecz grupy. Isaacson oczywiście doskonale zdaje sobie sprawę z
problemów jakie wiążą się z życiem społecznym i nie ucieka
od
opisów konfliktów, zazdrości, podkradania
pomysłów, ignorowania zasłużonych i hierarchicznych walk o
pieniądze i uznanie. Choć w ostatecznym rozrachunku dla przeciętnego
człowieka ma to niewielkie znaczenie, bo liczy się efekt, ostateczny
produkt, lek, wynalazek, myślę, że Isaacson nie oddał sprawiedliwości
psychologicznej złożoności okoliczności, w których
dokonywane są
odkrycia. Jestem przekonany, że osoby nieśmiałe, lękowe,
introwertyczne, z mentalnymi i życiowymi problemami wiele tracą na
pracy w grupie bo ich potencjał rozwinąć się może dopiero w izolacji,
bez stresu związanego z przebywaniem, w przytłaczającym ich otoczeniu
innych ludzi. Z drugiej strony jestem pewien, że osoby charyzmatyczne,
ekstrawertyczne zyskują na pracy w grupie, niejednokrotnie wchłaniając
i przypisując sobie autorstwo pomysłów bo potrafią skupić na
sobie więcej uwagi, mogą z łatwością skoncentrować się w obecności
innych ludzi bo nie ponoszą emocjonalnych kosztów
przebywania z
innymi. Zilustrować mogłaby to wizja Googla, który wykupuje
inną
małą firmę czy Johna von Newmana, który prezentuje owoc
pracy
całego zespołu pod swoim nazwiskiem bo w końcu idee do nikogo nie
należą... Po prostu ludzie są różni i kreatywny potencjał
mogą
wyzwolić różne środowiskowe bodźce, dlatego nie jest mi
łatwo,
tak bez zastrzeżeń, przyznać, że warto pracować w grupie. Gdyby wszyscy
byli tacy sami takie twierdzenie byłoby prawdziwe. Ponieważ ludzie są
różni, pracy w grupie nie obroni nawet metafora firmy jako
organizmu. Po prostu pojedynczy produkt, który może urodzić
ściśle współpracująca ze sobą grupa ludzi, może przynieść
zbyt
duże emocjonalne i społeczne koszta bo ktoś zostanie okradziony,
psychicznie zniszczony czy w jakiś inny sposób wykorzystany.
Komunikacja się opłaca, współpraca się opłaca jednak
szacunek
dla każdego indywiduum jest dopiero gwarantem tego, że osiągnie ono
swoje maksimum. Patrząc z perspektywy stada, większego
wspólnego
dobra czy celu umknąć nam może fakt jak bardzo mogą zostać poturbowani
niektórzy. Kiedy tłum biegnie po telewizor na wyprzedaży czy
kiedy podczas pożaru biegniemy do wyjścia ewakuacyjnego nie jesteśmy
świadomi ofiar, które ponosimy podejmując działanie, depcząc
przypadkowe osoby. Głównie właśnie dlatego, że książka ta
budzi
takie refleksje, które zahaczają o psychologię, socjologię
czy
filozofię nauki warto po nią sięgnąć. Ja po jej przeczytaniu mam
jeszcze bardziej paranoiczne podejście do tematu i myślę, że każda
firma czy kreatywna osobowość, czyli my wszyscy, powinniśmy bardzo
szczegółowo dokumentować swoje życiorysy i historie
intelektualne, na wzór Wielkiego Brata, tak aby nigdy nie
było
wątpliwość kto jest autorem, źródłem, ważnego rozumowania.
Prawo
powinno być skonstruowane tak, że taka dokumentacja wystarczyłaby w
procesie przyznawania patentów, czy w sytuacji, w
której
należy określić komu należą się pieniądze i uznanie. Póki co
dalej jesteśmy w sytuacji, w której monopoliści i wielkie
korporacje, szefowie czy celebryci z łatwością mogą wchłonąć pomysły
jakiegoś przypadkowego blogera nic mu w zamian nie dając.
Technologicznie, dokumentacja jest coraz prostsza, można prowadzić
blogi, vlogi itp (choć dalej problem polega często na braku
środków na popularyzację swojej pracy) i taki kapitalizm
kognitywny może przybierać coraz bardziej sprawiedliwą formę. Myślę, że
to się cały czas dzieje i właśnie dzięki komputerom i nowym
technologiom coraz efektywniej możemy korzystać ze
współpracy w
zgodzie z naszą neuroróżnorodnością, minimalizując
emocjonalne i
wszelkie inne, jednostkowe koszty.
15.3.18
"Po obu stronach
mózgu. Moja
przygoda z neuronauką." - Michael S. Gazzaniga
Szalenie ważna
pozycja. Zresztą jak każda książka napisana przez Michaela Gazzanigę.
Autobiografia Gazzanigi to jednocześnie historia neuronauki poznawczej,
jednej z najważniejszych gałęzi współczesnej nauki, bez
której nie dysponowalibyśmy tak obszerną wiedzą o ludzkim
poznaniu. Gazzaniga przez całe swoje życie zajmował się badaniem
pacjentów po komisurotomii, zabiegu, który polega
na
przecięciu spoideł wielkich (ciała modzelowatego, corpus collosum),
grupy komórek łączących dwie półkule
mózgu. Roger
Sperry dostał nagrodę nobla w 1981 roku właśnie za te badania,
które pod jego kierunkiem przeprowadzał Gazzaniga. Czytając
o
wynikach tych badań myślę, że niejeden amator neuronauk przeżył coś w
rodzaju oświecenia. Tego rodzaju rozszczepienie mózgu ma
prostą
konsekwencję - po zabiegu w jednej czaszce są dwa niezależnie
funkcjonujące mózgi i tym samym dwa niezależne umysły. Aż
dziw
bierze, że implikacje tych badań mają tak niewielki rozgłos a wiedza ta
nie stała się powszechna. W końcu mają one głębokie konsekwencje
filozoficzne. Tego rodzaju całkowite rozszczepienie jest bardzo mało
prawdopodobne w naturalnych okolicznościach, w przypadku lezji i
uszkodzeń, których człowiek może doświadczyć w ciągu swojego
życia z powodu wylewów, nowotworów czy jako
konsekwencję
standardowych zabiegów chirurgicznych. Trudno też wywołać
sztucznie tego rodzaju funkcjonalne rozszczepienie. Zabiegów
tego rodzaju już nie wykonuje się aby zapobiegać rozprzestrzenianiu się
ataków padaczkowych, są na to inne skuteczne metody, dlatego
Gazzaniga miał niezwykle dużo szczęścia, że mógł badać
takich
pacjentów i mógł spędzić długie lata uważnie
obserwując
ich mózgi w akcji w przeróżnych okolicznościach.
Badania
na innych naczelnych zawsze można w końcu podważyć argumentując, że te
wyniki badań nie przekładają się na człowieka. Poza tym w przypadku
małp nie ma sposobności tak skutecznego badania subiektywnych
stanów umysłu. Wiedza, którą zgromadził Gazzaniga
jest
bezcenna. Dokumentacja z badań przeprowadzonych z tymi pacjentami i
szczegółowy medyczny opis ich przypadków to
pewnie jedne
z najlepiej opisanych badań w historii współczesnej nauki w
ogóle. W samej książce można znaleźć nawet linki do
filmów nakręconych podczas tych badań. Prócz tej
niezwykle cennej wiedzy o rozszczepionych pacjentach Gazzaniga snuje w
tej książce opowieść o swoich zawiłych naukowych losach, licznych
przeprowadzkach, zmianach miejsc zatrudnienia i o tym jak w ciągu jego
życia rodziła się współczesna neuronauka. Od czasu kiedy
Gazzaniga zaczynał swoje najistotniejsze prace badawcze pojawiło się
wiele rewolucyjnych technik neuroobrazowania i wiele swoich
domysłów mógł on weryfikować dopiero po
zastosowaniu tych
wspaniałych narzędzi. Książka ta uświadamia jak wygląda nauka od
zaplecza, z jak przyziemnymi niekiedy organizacyjnymi problemami musi
mierzyć się naukowiec, żeby móc przeprowadzać badania,
które zmieniają nasze rozumienie natury ludzkiej.
Prócz
historii neuronauki, szczegółowych opisów badań w
książce
tej znajdziemy też niezwykle cenne, bardziej ogólne
refleksje na
temat natury świadomości, wyższych procesów poznawczych i o
tym
jak działa mózg wg. Gazzanigi. Autor był również
zaangażowany w pracę nad etycznymi konsekwencjami pracy nad
komórkami macierzystymi i w związku z tym wyraża on opinie
również o tym. Byłem bardzo mile zaskoczony tym, że mimo iż
Gazzaniga skłaniał się całe życie w kierunku opcji politycznych,
które mnie odstraszają, mamy podobne zdanie na temat
stosowania
komórek macierzystych czy aborcji. Być może znaczy to, że
nauka,
fakty, dane, twarde dowody i ich analiza każą podobnie rozumieć czym
jest rzeczywistość i co należy z nią zrobić, pozwalając na to aby
wszyscy byli zadowoleni niezależnie od estetyczno-politycznych
różnic. Czytać - koniecznie.
13.11.17
“Thinking
in pictures and other
reports from my life with autism” - Temple Grandin
Jestem wielkim
fanem Temple Grandin. Jest to obecnie jedna z najsławniejszych
osób z autyzmem i trudno się temu dziwić skoro jako jedna z
nielicznych osób z taką diagnozą spełnia się zawodowo, pisze
książki i elokwentnie opowiada o spektrum zaburzeń autystycznych w
wywiadach i podczas wykładów. Czytałem wcześniej jej
"Mózg autystyczny" wydany niedawno w Polsce przez
wydawnictwo
Copernicus Center Press a jeszcze wcześniej widziałem o niej film
biograficzny (Hollywood też podziwia) i dowiadywałem się o jej historii
z licznych internetowych źródeł. To chyba wystarczy żeby
stać
się pełnoprawnym członkiem jej fanklubu?;) Grandin jest wyjątkowo
wysoko funkcjonującą osobą i dlatego trudno w jakikolwiek
sposób, czytając jej teksty dostrzec jakieś deficyty. W
ogóle słowo deficyt staje się zupełnie nieadekwatne kiedy
dzięki
lekturze jej książek zaczynamy rozumieć jak działają mózgi
osób autystycznych. To, co społecznie wydaje się brakiem
okazuje
się być prostą konsekwencją nietypowego działania systemu nerwowego,
nadwrażliwości, zaburzeń sensorycznych oraz nietypowych
wzorców
myślenia będących konsekwencją nietypowego konektomu, architektury
mózgu, co wszystko razem jest w dużym stopniu dziedziczne i
ma
podstawy genetyczne. Sama Grandin twierdzi, że gdyby ktoś zaoferował
jej magiczne lekarstwo, sposób dzięki któremu
miałby stać
się normalna - neurotypowa, nie skorzystałaby z takiej możliwości. To,
co subiektywnie jest normą okazuje się bardzo niestandardowe kiedy
autystyk konfrontuje się z ludźmi w społecznej interakcji. To właśnie
konieczność dostosowania się wyzwala lęki i ataki paniki. Moja
fascynacja autyzmem i Temple Grandin ma kilka przyczyn. Po pierwsze
autystycy często, prawdopodobnie z powodu rekompensowania sobie
braków w werbalnej komunikacji, myślą obrazami, operują
bogatymi
wizualizacjami a ich mózgi nierzadko reprezentują pojęcia
jako
sekwencje szczegółowych obrazów, czasami niemal
dosłownie
wdrukowanych w ich mózgi jak pliki filmowe w płytę dvd, co
umożliwia im zapamiętanie gargantuicznej ilości
szczegółów - doskonałymi przykładami innych
autystyków i sawantów w taki sposób
myślących są
Daniell Temmet, Stephen Wiltshire, Jason Padgett (sawantyzm nabyty w
drodze wypadku) czy nieżyjący już a sławny za
życia
dzięki swojej niezwykłej pamięci sawant Kim Peek. Otóż ja
właśnie tak myślę, choć pewnie bez sawanckiej skrajności i podejrzewam,
że jest to naturalny sposób myślenia dla wielu
artystów
plastyków czy ludzi pracujących z obrazem. Łączy mnie
również z Grandin to, że podobnie jak ona mam stygmatyzującą
etykietę psychiatryczną i muszę konfrontować się z konsekwencjami jej
posiadania. Podobnie jak ona nigdy nie zamieniłbym swojego
mózgu
na normalniejszy choćby zmiana ta mogłaby nastąpić bezboleśnie i
prosto. Jestem dumnym i nie cierpiącym z powodu swojego sposobu
myślenia schizofrenikiem. W przypadku diagnoz psychiatrycznych o wiele
trudniej o rzetelność, ewentualne zaburzenia myślenia są mniej
oczywiste, nie ma też markerów biologicznych pozwalających
ze
100% pewnością stwierdzenie choroby bo nikt nie zna prawdziwych
przyczyn tych chorób, nie ma jednoznacznych
znaków choroby dostrzegalnych
na skanach mózgu i w ogóle niepodważalnych
dowodów
jej posiadania. Nawet genetyka nie przychodzi z ratunkiem. Ilości
genów, które miałyby być odpowiedzialne za tego
rodzaju
przypadłości, są podejrzanie duże. Wracając do Temple i jej umysłu
wymykającego się sztywnym kategoryzacjom łączy nas również
silny, będący pewnie konsekwencją społecznego niedopasowania lęk. Do
tego wszystkiego Grandin zafascynowana jest nauką jako taką i bardziej
od szerokiego wachlarza emocji, interesują ją obiektywne prawdy,
dochodzenie na drodze eksperymentów i wnioskowań jaka jest
struktura rzeczywistości i zjawisk. Kilka razy robiłem sobie test na
obecność cech autystycznych (Autism Spectrum Quiotent - AQ) i za każdym
razem mój wynik był bardzo wysoki, podobno 80%
autystyków
udziela takich samych odpowiedzi jak ja. Nie znaczy to, że myślę, że
jestem autystykiem i nikt nigdy mi tego nie sugerował. Wskazuję tylko
na kolejny punkt styczności i podobieństwo w myśleniu, który
każe mi ją bardzo lubić i niejednokrotnie się z nią utożsamiać. Sama
książka jest, już nieco przeterminowana jeśli chodzi o aktualność
zawartych w niej informacji. Więcej o samym autyzmie przeczytamy w
"Mózgu autystycznym". Sięgając po tę książkę spodziewałem
się
też, że dowiem się nieco więcej o wyobraźni przestrzennej i myśleniu
obrazami, że znajdę więcej klinicznych, neurologicznych
opisów
tego zjawiska. Więcej dowiedziałem się o tych sprawach czytając np.
"Oko umysłu" czy inne ksiażki Olivera Sacksa, który podobnie
jak
Grandin docenia subiektywne raporty. "Thinking in pictures..." jest
bardzo szczegółową relacją z tego jak przebiegają procesy
myślowe Grandin i jak wyglądała jej walka o samodzielność. Sama
twierdzi, że potrafiłaby stworzyć algorytmy precyzyjnie opisujące jej
procesy myślowe tak, że mogłaby zaprogramować komputer aby je imitował.
Znajdziemy tu opisy jej symbolicznego słownika i tego jak ona
konkretnie reprezentuje sobie poszczególne pojęcia. Jako
inżynier Grandin wykorzystuje swoje zdolności projektując ubojnie bydła
i innych zwierząt hodowlanych dbając o to by zagwarantować zwierzętom
jak najbardziej komfortowe warunki i minimalną ilość cierpienia. Jeden
z jej pierwszych rysunków, który wykonała już
jako
dorosła osoba a który umieściła w tej książce aby
zilustrować
swój talent zrobił na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Jest
to
techniczny projekt, z nienaganną perspektywą i wielką ilością
szczegółów. Podobno sama była swoim nadzwyczajnym
talentem zaskoczona. Doskonale to rozumiem bo pamiętam jak jako 12-sto
latek sam byłem zaskoczony fotorealistycznie przerysowując twarze ze
zdjęć czy rysując dość realistyczne kompozycje z natury nigdy wcześniej
nie mając doświadczenia z rysowaniem. Jej bogata wyobraźnia i
umiejętność obserwacji umożliwiają jej zobaczenie świata z perspektywy
krów, świń czy koni, co umożliwia jej projektowanie
architektonicznych rozwiązań minimalizujących lęk tych zwierząt. Jest
kwalifikowanym psychologiem zwierzęcym. Wszystkie opisy jej
patentów są fascynujące i uświadamiające do jakiego stopnia
ci
normalnie i zdawałoby się o wiele bardziej niż Grandin empatyczni
inżynierowie, nie byli w stanie wyobrazić sobie, co może czuć, czy
nawet myśleć krowa w ubojni. Dzięki jej rozwiązaniom proces uboju jest
humanitarny a zwierzęta są spokojne i niezestresowane nawet kiedy od
zgonu dzieli je kilka chwil. Ta książka w wielu momentach uświadamia,
że nawet tak proste wydawałoby się zagadnienie jak architektura ubojni
bydła jest pełne filozoficznych, psychologicznych, etycznych czy nawet
społecznych problemów. Jest to jednak przede wszystkim
bardzo
osobista książka o samotnym życiu bardzo wyjątkowej osoby i ten
symptomatyczny egotyzm Grandin wydaje się w jej przypadku całkowicie
uzasadniony. Podobnie jak w przypadku innych naznaczonych i odrzuconych
społecznie "dziwaków" noszących egzotyczne etykiety to
opisywanie swoich stanów emocjonalnych i innych
stanów
umysłu w tak wielkiej rozdzielczości, tak szczegółowo jest
nie
tylko próbą zakonserwowania swojego "memetycznego"
dziedzictwa,
swojego intelektualnego genotypu, sposobu myślenia ale też dowodem na
to, że różnice nie są tak głębokie, że jakakolwiek forma
wykluczenia czy napiętnowania są zupełnie nieuzasadnione i podobnie jak
w przypadku wielu autobiografii schizofreników, z
którymi
miałem do czynienia, myślę, że jest to rodzaj udowadniania, że jest się
człowiekiem, że ma się rozum, że etykieta nie upoważnia nikogo do
ignorowania tego, co ma się przed oczami tu i teraz w żywej relacji i
interakcji i że nie upoważnia ona do umniejszania czyjegoś znaczenia,
pomagania na siłę czy wbrew czyjejś woli. Tego rodzaju autobiografie to
walka o podmiotowość. Jestem pewien, że tego rodzaju osoby zawsze muszą
zrobić dziesięć razy więcej w swojej dziedzinie i w swoim życiu od
osób dopasowanych i neurotypowych, żeby zyskać akceptację i
prawo do bycia sobą - czyli coś, co inni mają za darmo, na co nie muszą
pracować i o co nie muszą walczyć, przez co mogą rozwijać się i kwitnąć
w o wiele spokojniejszych warunkach. My po prostu musimy przełożyć
język swoich myśli na język, którego wy nawet nie
musieliście
się uczyć. Tak przynajmniej można by to zinterpretować sugerując się
obecnie funkcjonującymi teoriami jednak osobiście myślę, że te "języki
myśli" nie są tak drastycznie odmienne nawet międzygatunkowo. Dzielimy
ze sobą zbyt wiele genów by móc przypuszczać, że
jesteśmy
tak bardzo różni jak sugerują to różne,
kulturowe,
społeczne czy prościej rzecz ujmując konceptualne podziały. A jeśli w
różnice wierzycie i głęboko doceniacie taksonomiczne
podziały to
ta książka dowodzi, że neuroróżnorodność jest w cenie.
Książkę
polecam dla analitycznych i empatycznych czytelników z
zadatkami
na psychologów.
4.10.17
“Neuropsychologia
intencjonalnego działania.
Koncepcje funkcji wykonawczych.” -
Krzysztof Jodzio
Doskonała monografia
dotycząca funkcji
wykonawczych. Prócz wyczerpujących definicji funkcji
wykonawczych użytkowanych w neuronaukach i psychologii poznawczej przez
specjalistów znajdziemy w tej pracy szczegółowy
opis struktur mózgowych oraz funkcjonalnych
mechanizmów odpowiedzialnych za ich generowanie. Ponieważ
jest to próba opisu najistotniejszych funkcji naszego
mózgu nie można spodziewać się jednoznaczności i wielkiej
precyzji. Architektura tych procesów jest ciągle nie
rozszyfrowana do końca i jest wiele konkurujących ze sobą teorii
wyjaśniających jak zachodzą w nas złożone procesy uwagi, kontroli,
hamowania, motywacji czy planowania. Autor bardzo
szczegółowo i precyzyjnie opisuje każdą teoretyczną
propozycję. Ponieważ najlepszym źródłem wiedzy o pracy
mózgu są zaburzenia jego pracy, przypadki patologiczne,
lezje itp znajdziemy tu również opis możliwych schorzeń,
zaburzeń, zespołów, które mogą prowadzić do
dysfunkcji działań intencjonalnych. Dla psychologów i
klinicystów szczególnie interesujące mogą być
rozdziały o diagnozowaniu problemów z funkcjami wykonawczymi
oraz opisy prób wdrażania programów
rehabilitacyjnych. Autor każdą teorię i metodę diagnostyczną opatruje
komentarzem, zarysowuje możliwe wyjaśnienia i kierunki dalszych badań.
Gorąco polecam dla specjalistów i niespecjalistów
zainteresowanych wyższymi procesami poznawczymi.
30.5.17
“Naczelny
algorytm” -
Pedro Domingos
“Naczelny
algorytm” to świetne wprowadzenie do zagadnienia uczenia
maszynowego z dość skrupulatnie opisaną historią zbiorowych
wysiłków ekspertów z tej dziedziny. Powinieneś
sięgnąć po
tę książkę jeśli jesteś ciekawy jakich metod używają np Google, IBM czy
DARPA aby sprawić, że ich komputery są w stanie rozumieć - jakie słowo
miałeś najprawdopodobniej na myśli wypowiadając je kiedy korzystałeś z
wyszukiwarki - czego najprawdopodobniej szukałeś w wyszukiwarce
używając tego hasła - które z maili, które
bombardują
twoją pocztę są spamem, a które nie - jak wygrać w Jeopardy
-
jakie filmy prawdopodobnie będziesz chciał obejrzeć na Netflix - jak
automatycznie kategoryzować informacje... Jednak głównym
celem
tego wprowadzenia jest zwrócenie uwagi na możliwość
stworzenia
algorytmu, który imitowałby ludzką inteligencję i
umiejętność
uczenia się. Uniwersalnego algorytmu uczącego się, który
Domingos nazywa “naczelnym” - bo to w końcu my jako
ludzie
zdolni do nauki dysponujemy nim i to nasze mózgi skrywają
jego
strukturę (teraz patrzę dopiero, że tłumacz nie popisał się przy tytule
- "The master algorithm" nawet prosty przekład - Algorytm mistrzowski -
lepiej oddawałby sens). Ambitni kognitywiści, inżynierowie, informatycy
i naukowcy
ciągle borykają się z opracowywaniem metod, które w końcu
umożliwiłyby robotom czy po prostu komputerom uniezależnienie się od
nas w procesie uczenia się. Nie zawsze szukanie tych metod opiera się
na inżynierii odwrotnej i nie jeden Domingos nie zgadza się z Rayem
Kurzweilem, że najlepszą jest metoda rekonstrukcji. Domingos opisuje
najpopularniejsze rozwiązania, które obecnie są eksplorowane
i
eksploatowane niejednokrotnie z imponującymi efektami (Siri, Watson)
choć nie skupia się raczej na przedstawianiu konkretnych architektur
ale najczęściej stosowanych i najefektywniejszych
algorytmów.
Aby ułatwić laikom poruszanie się po nieznanym terenie orientacyjnie
wyróżnia i szeroko opisuje on metody pięciu szkół
mających na celu stworzenie takiego uniwersalnego algorytmu lub po
prostu sztucznej inteligencji. Dochodzenia kończy propozycją
konkretnych rozwiązań, które łączą w sobie podejścia
symboliczne
(odwrotna dedukcja), koneksjonistyczne (propagacja wsteczna),
ewolucjonistyczne (programowanie genetyczne), uczenie bayesowskie
(wnioskowanie bayesowskie) i podejście analogistów (maszyny
wektorów nośnych). Algorytm, który proponuje,
nazwany
Alchemy jest dostępny w open-source na stronie - https://alchemy.cs.washington.edu/.
Jest to bardzo dobre źródło
informujące o stanie wiedzy w tym zakresie ale z pewnością trzeba się
śpieszyć z czytaniem bo to praca z 2015 roku a w dziedzinie maszynowego
uczenia się głębokie zmiany zachodzą teraz z dnia na dzień. To, że
zmiany następują szybko i nieodwracalnie możemy obserwować jako
przeciętni użytkownicy sieci i dlatego mnie osobiście najbardziej
bawiły spekulacje dotyczące tego jak udoskonalone algorytmy tego
rodzaju będą wykorzystane w przyszłości. Domingos z dystansem podchodzi
jednak do idei “osobliwości” zasugerowanej przez
Vernona
Vinge’a i przewiduje, że krzywa rozwoju maszynowego uczenia
nie
będzie wykładniczą krzywą a s-kształtną krzywą logistyczną...
“Naczelny algorytm”, który teoretycznie
jest
popularnonaukowy, skierowany do wszystkich - laików i
niespecjalistów, ma jednak ostry ekspercki rys i autor
zapomina
często, że wiele pojęć i zagadnień może być niejasnych i trzeba będzie
odwoływać się do innych źródeł, żeby dobrze przyswoić
zawartość.
Również metafory, których używa Domingos, żeby
ułatwić
zrozumienie zagadnień czesto niepotrzebnie komplikują omawiane
problemy. Ale może czasami to lepiej, jak nie jest prosto? ;) Polecam.
7.3.17
“Milczenie”
- Martin
Scorsese
Ciekawy film Martina Scorsese
opowiadający o losach
dwóch XVII-sto wiecznych misjonarzy, którzy udają
się do Japonii w celu chrystianizowania ludności. Oglądałem ten film z
punktu widzenia ateisty, apostaty uważającego religię za toksyczny
wykwit wyobraźni i mimo gorącej wiary, którą deklaruje sam
Scorsese, widzę w tym filmie mnóstwo argumentów
przeciw jakimkolwiek formom religijności... Sama historia i scenariusz
Scorsese na niej oparty są z pewnością świetnym zapalnikiem do dyskusji
o religijności w ogóle i wydaje się, że każdy myślący widz
znajdzie w tej historii mnóstwo problemów
psychologicznych i społecznych budzących wiele pytań, na
które będzie chciał sobie po filmie odpowiedzieć. Sekty
chrześcijańskie z misjonarzami na czele były wtedy w Japonii
prześladowane, władze Japonii dopuszczały bardzo przemyślne
psychologiczne i fizyczne tortury aby przekonwertować na
apostatów neofitów oraz ich europejskich
nauczycieli. Misjonarze stawiani byli przed wyborami typu -
zbezcześcisz ten symbol chrześcijaństwa albo ci ludzie będą umierali w
bólu i cierpieniu. Myślę, że nie odbiorę czytelnikom,
którzy jeszcze filmu nie oglądali, przyjemności z jego
oglądania, jeśli zdradzę, że zazwyczaj misjonarze wybierali
ból i cierpienie ludzi, których w te tarapaty
wmanipulowali. Ba, czasami, jakby pogłębiając paradoksalność swojej
sytuacji i swoich wyborów, wybierali własną śmierć w imię
obrony symboli, których zbezczeszczenie było prostą
formalnością. Okrucieństwo, którego dopuścili się, z mojego
punktu widzenia, misjonarze mogłoby być śmiało równane z
ludobójczymi praktykami jakiegoś tyrana, dyktatora...
Dokonując swoich niepraktycznych wyborów zabili
mnóstwo niewinnych ludzi, którzy tak jak oni
uwierzyli w bajkę o raju i wszechmocnej istocie, która świat
i raj stworzyła. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to nie ich wina,
że w tą bajkę uwierzyli. Oczywiście winni są ci, którzy tą
bajkę misjonarzom od najmłodszych lat ich życia sprzedawali, opowiadali
o niej ze śmiertelną powagą i wmawiali im, że ta bajka jest warta
umierania za nią, czyniąc ich w wieloraki sposób
upośledzonymi bo wierzącymi w rzeczy, które w codzienności
nigdy nie mają miejsca. To nic, że nikt nigdy nie udowodnił istnienia
tej wszechmocnej istoty. To nic, że śladu cudu, miłości, czy litości
tej istoty nigdy ani misjonarz ani żaden nawrócony Japończyk
nie doświadczył - może w trakcie mentalnej masturbacji ktoś doświadczył
chwil spokoju i błogostanu ale żadnej faktycznej, fizycznej interwencji
tej domniemanej istoty nigdy nie było. Zero litości, najsubtelniejszej
choćby pomocy, odpowiedzi. Ile czasu potrzeba, żeby się zorientować, że
to pic na wodę i głupia historia, która w obliczu zagrożenia
życia jest nic nie warta? Taka autokrytyczna refleksja z trzeźwą
odpowiedzią mogą się niestety nigdy nie pojawić w umysłach wierzących.
Można śmiało powiedzieć, że zarówno uwiedzeni złudną ideą
Japończycy jak i ich mistrzowie wybrali czyste urojenie, uspokajającą
bajkę i kłamstwo zamiast faktycznej, fizycznej, rzeczywistej wolności.
Wybrali ideę zamiast tu i teraz, zamiast życia, zamiast spokoju. Więc
wystarczy nazwać coś miłością i człowiek nie jest w stanie wyzbyć się
tego ze swojego mentalnego systemu nawet jeśli wszystko wskazuje na to,
że jest to przeciwieństwo miłości i ma same niepraktyczne konsekwencje.
Więc tak - wiara może być niezłomna, tak - wiary można nigdy nie
wyperswadować, człowiek jak się uprze zawsze może czarne nazywać
białym, tego szaleństwa można nigdy nie wyleczyć - i pytanie,
które rodzi się w obliczu masakry, którą to
niejednokrotnie w historii powodowało - jakim trzeba być okrutnym
człowiekiem, żeby przekonywać, że wiara ta ma wartość? Tak, to jest też
film o psychopatii, przemocy psychicznej i nadużywaniu władzy. To też
film o wolności myśli - w końcu nikt nie powinien ingerować w nasze
wnętrza i w tak bestialski sposób szantażować nikogo by
myślał w określony sposób. To film o chęci życia w pięknym
urojeniu i pytaniu czy ktoś nam może tą możliwość życia w wymyślonym
świecie odbierać. Moim zdaniem każdy może sobie żyć w jakimkolwiek
urojeniu sobie chce i samemu sobie za to urojenie umierać jeśli ma
ochotę, jeśli już żadna dyskusja nic nie zmienia, ale kiedy zaczyna się
wciągać w to szaleństwo innych pojawia się bardzo szkodliwy społeczny
proceder mogący mieć konsekwencje zilustrowane przez ten film. Żeby
uświadomić czytelnikom, którym może wydawać się, że to
historia o przeszłości i niecodziennych, ekstremalnych sytuacjach,
których żaden współczesny człowiek nie
doświadcza, można podać przykłady podobnych wyborów,
których mogą dokonywać współcześni katoliccy
liderzy i wyznawcy chrześcijaństwa, których konsekwencje są
równie opłakane. Czy katolik powinien używać prezerwatyw
chroniących przed chorobami wenerycznymi, hiv czy może jako grzeszny
katolik powinien on poddać się woli swojego bezlitosnego boga (to
podobno jego wola - tak twierdzą kapłani - skąd to wiedzą? - nikt nie
wie) i zwiększyć prawdopodobieństwo przedwczewsnego zgonu swojego i
osób z którymi sypia? (oczywiście nie mowa tu o
pojedynczej sztuce ale o milionach jeśli nie miliardach
wyznawców). Czy katolik powinien używać terapii genetycznych
umożliwiających usunięcie z genomu zarodka genów,
które niechybnie skazałyby człowieka, który z
tego zarodka by się rozwinął na pewną śmierć z powodu np raka - czy
może nie powinien ingerować on w dzieło swojego bezlitosnego boga i
pozwolić by w przyszłości człowiek ów zszedł przedwcześnie w
bólu i cierpieniu, powodując również
ból i cierpienie jego bliskich? Czy katolicki lekarz ma się
kierować “deklaracją sumienia” i nie dopuszczać do
pozaustrojowego zapłodnienia in vitro, której to terapii
potrzebuje nieszczęśliwa bezdzietna para - czy ma skazać parę na
bezlitosny wyrok swojego domniemanego boga? Czy katolik może korzystać
ze zdobyczy genetyki i ulepszać swój genotyp w celu
przedłużenia swojego życia i jego jakości, jak również
dopuszczać do przedłużenia życia i jakości życia swoich bliskich - czy
powinien może jednak skazać siebie i wszystkich swoich
współwyznawców na wolę swojego bezlitosnego boga?
Czy katoliczka, która zachodzi w ciążę podczas gwałtu mająca
urodzić nieprawidłowo rozwijający się płód, który
urodzi się bez dużej części mózgu, bez oka i rąk, co
niewątpliwie spowoduje
cierpienie jej, dziecka, które się narodzi i ludzi z nimi
związanych, powinna usuwać taką ciążę - czy ma zgodzić się na wolę
milczącego, nie dającego znaku życia, bezlitosnego boga? Czy katolik w
ogóle powinien korzystać z nowoczesnej medycyny pozwalającej
ratować miliony ludzi, skoro jest to coś, o czym w biblii się nie
wspomina i co najwyraźniej jest wbrew woli jego bezlitosnego boga? Czy
katolicy mogą demokratycznie zadecydować, że inne mniejszości
religijne, świeckie i ateistyczne mają poddawać się okrutnej woli ich
urojonego boga? Nie widzę różnicy między takimi wyborami a
wyborami przed którymi w filmie Japończycy postawili
misjonarzy. Każdy wybór, który może kogoś zabić
lub skazać na niepotrzebne cierpienie jest moim zdaniem niepraktyczny i
nieetyczny a w wypadku katolików będzie się to
równało z podążaniem za naukami swoich bezlitosnych,
ignoranckich nauczycieli. To zaskakujące, że mimo iż w książce,
której przyznaję, nie czytałem, pojawia się pojęcie -
ignorancji - kiedy jeden z przedstawicieli japońskiego rządu określa
jednego z misjonarzy mianem ignoranta, który przez cały
swój długi pobyt w Japonii nie nauczył się właściwie niczego
o jej spuściźnie intelektualnej i filozoficznej, nie pojawia się np
słowo buddyzm, zen ani nie ma prawdziwej rzetelnej próby
skonfrontowania chrześcijaństwa z tym, co w kontekście japońskim
intelektualnie było wówczas naturalne. Jest drobne na te
kulturowe różnice wskazanie, kiedy misjonarz zostaje
oświecony, że nie ma odpowiednika pojęcia
“bóg” w języku japońskim i że pojęcie,
które zamiennie było stosowane przez Japończyków
zupełnie nie oddaje jego sensu. Wydaje mi się, że jeśli chcielibyśmy
zrozumieć porażkę chrześcijaństwa w tej konfrontacji musielibyśmy
zrozumieć coś z buddyzmu, którego doktryna, mimo iż z
pewnością również była wtedy w Japonii wypaczana przez
rytualizację i mechaniczne praktyki, jest w porównaniu
subtelną praktyczną filozofią, która nigdy nie stawiała idei
ponad praktyczne wybory, których dokonuje się tu i teraz i
która z pewnością nigdy nie kultywowała cierpienia ani
umierania za cokolwiek. Być może to dlatego chrześcijaństwo jest w tej
historii określane przez jednego z Japończyków jako
potencjalna “bezpłodna nieatrakcyjna żona” dla
Japonii. Po prostu Japończycy mieli swoją wschodnią, bogatą spuściznę
intelektualną, która ma do zaoferowania o wiele więcej kiedy
przychodzi do takich wyborów etycznych, przed
którymi, oczywiście w niebuddyjski i nieetyczny w każdej
możliwej filozofii sposób, stawiali misjonarzy Japończycy.
Można bawić się w tym kontekście w logiczno-teologiczne, niekończące
się debaty czy wybory misjonarzy były faktycznie chrześcijańskie ale
niezależnie jaki byłby wynik tego rodzaju logicznej analizy wiadomo, co
przyćmiło ich wybory, opóźniło reakcje, co sprawiło, że
zachowali się nieracjonalnie, nieludzko. Przyczyną była ich wiara,
która w takim kontekście nie reprezentuje żadnej wartości.
Jeśli znowuż ktoś argumentowałby, aby mnie onieśmielić, że te etyczne
wybory, o których twierdzę, że byłyby racjonalne byłyby
właśnie chrześcijańskie, odpowiem, że chrześcijaństwo nie ma monopolu
na współczucie i dobro, które z niego płynie,
współczucie i empatię, które są
najprawdopodobniej uniwersalną, wspólną cechą naczelnych,
dezaktywowaną właśnie przez procesy odgórne, kiedy zaczynamy
więcej myśleć o ideach aniżeli odczuwać i reagować na to, co mamy przed
oczami, automatycznie i instynktownie. Genetycznie wbudowaną mamy
wiedzę o tym, co znaczy dobrostan dla nas i dla innych a tym bardziej o
tym zapominamy im więcej myślimy o wyuczonych doktrynach, im dłużej
analizujemy sytuację przez pryzmat wpojonego systemu wartości,
który na tych naturalnych tendencjach estetycznie
narósł. Nawet szympansica zajmie się ludzkim, cierpiącym
niemowlęciem jeśli dostrzeże, że jest w potrzebie, nawet szympans chce
uchronić przed cierpieniem członków swojego stada o czym
pisał np Frans de Waal. Oksytocyna, wazopresyna i odrobina wyobraźni
czyni zwierzę dobrym. Wielu musiało umrzeć zanim misjonarze zdecydowali
się jednak podejmować praktyczne decyzje i długość tego czasu, do
momentu podejmowania tego rodzaju decyzji, jest miarą toksyczności tego
dogmatycznego, sztywnego systemu etycznego.
Ciągnąc łańcuch refleksji, które rodzi ten film, należałoby
też wskazać na ogniwa pojęć takich jak - sztuka, naród,
wspólnota i ideologii jako takiej, które religie
bardzo przypominają. Czy warto stawiać je ponad życiem swoim i swoich
bliskich czy ponad ludźmi, których cierpienie w
ekstremalnych sytuacjach możemy ukrócić? Jak bardzo dasz się
zmanipulować ludziom rządnym władzy odpowiadając na to pytanie? Jak
bardzo dasz się zwieść historiom o światach odległych od tu i teraz w
stopniu nieobliczalnie wręcz olbrzymim? Najbardziej podobały mi się w
tym filmie sceny kiedy głodni misjonarze najpierw jedli a potem się
żegnali znakiem krzyża. Te proste sceny najlepiej oddawały hierarchię
potrzeb opisaną m.in. przez Maslova i wskazują na najistotniejsze
potrzeby, których wyzbywanie się, całe szczęście, nie jest
łatwe. Te potrzeby mogą zanikać kiedy mamy do czynienia z
pasożytniczymi ideami, które anorektycznie deformują czy
nawet kompletnie przeinaczają priorytety szkodząc swoim żywicielom.
Jest to też film o sztuce manipulacji, zaszczepianiu w ludziach
poczucia winy i uzależnianiu od osób, które mają
wierzących od tego poczucia winy wyzwolić. Spowiedź, okradająca ludzi z
najintymniejszych tajemnic, jest tego rodzaju obrzydliwą manipulacją.
Jest to film o władzy, łatwowierności i naiwności. O naszym gatunku. Z
ideami trzeba ostrożnie a przed wszystkim z ludźmi, którzy
wykorzystują te idee do zdobywania władzy.
Ten tekst to tylko prowokacyjne wskazanie na te problemy,
które Scorsese pokazał, problemy, które jeszcze
długo będą nękać ludzkie umysły. Obejrzyj. Warto. Pomijając te
filozoficzne pawie, których możesz potem dzięki niemu
doświadczać - zdjęcia, aktorstwo, dźwięk, cała realizacja -
majstersztyk.
27.2.17
“Mózg
i serce
Magiczny duet” James R. Doty
Wzruszająca
autobiograficzna opowieść neurochirurga, dyrektora i założyciela The
Center for Compassion and Altruism Research and Education -
(http://ccare.stanford.edu/about/people/).
Dorastając w ubogiej
rodzinie mierzącej się z problemem alkoholizmu Doty nie spodziewał się
szczególnie świetlanej przyszłości. Jego los odmieniła jedna
życzliwa kobieta, która nauczyła go medytacji. Troskliwa
Ruth
sprawiła, że czternastoletni Doty doświadczył po raz pierwszy czegoś,
czego do tej pory był wyzbyty - równowagi emocjonalnej,
bezpieczeństwa, spokoju umysłu. Dzięki jej magicznym technikom zdobywa
poczucie własnej wartości, pewność siebie, siłę aby realizować swoje
cele. Książka szczególnie dla ludzi podobnie wyzbytych w
dzieciństwie odpowiedniej dozy uwagi. Przewodnik po ludzkiej
emocjonalności, który jednocześnie jest relacją z bardzo
ciekawego życiorysu. To opowieść o zbawiennej mocy mindfulness,
uważności ale przede wszystkim o empatii, współczuciu i
miłości.
Jako lekarz Doty przeplata ją cennymi informacjami o anatomii,
mózgu i przede wszystkim o ściśle z nim połączonym sercu.
Trudno
zmieścić w jednej biografii profesjonalną praktykę lekarską, przemoc
rodzinną, wielomilionowe transakcje biznesowe i charytatywne,
doświadczenie bycia pacjentem ocierającym się o śmierć, spotkanie z
Dalajlamą... Nasze historie mogą się znacznie różnić ale na
poziomie pragnień i lęków wszyscy zazwyczaj okazujemy się
podobni. Jeśli jesteś pokaleczony, potrzebujesz aby ktoś opatrzył ci
rany i sprawił, że zaczną się goić, jeśli nie chcesz w przyszłości
nikogo pokaleczyć i samemu chcesz zabezpieczyć się przed pokaleczeniem
- sięgnij po tę książkę. Przekaz jest prosty ale w złożonym świecie
właśnie o prostotę najtrudniej, dlatego warto często przypominać sobie
o tym, co jest najcenniejsze.
5.2.17
"Mit
neuronów lustrzanych"
Gregory Hickok
Nie ma neuro geeka,
który nie wie czym
są neurony lustrzane. Ich odkrycie w latach 90-tych przez Giacomo
Rizzolattiego i jego zespół, zdawało się zwiastować rychłe
wyjaśnienie takich zagadnień jak rozumienie cudzych zachowań,
celowości, intencji, kryjących się za ruchami obserwowanych
agentów, czy nawet empatii, autyzmu, neuronalnych podstaw
imitacji a w końcu jednej z najważniejszych ludzkich zdobyczy ewolucji
czyli języka. Ich heurystyczna moc wydawała się olbrzymia. Sprawa się
jednak komplikuje kiedy zostaje przedstawiona z perspektywy innych
dociekliwych naukowców, którzy starają się oddać
obiektywną strukturę procesów zachodzących w
mózgu. Książka Hickoka jest doskonałą dokumentacją rzetelnej
debaty naukowej i mogłaby służyć jako świetny przykład powolnej zmiany
Kuhnowskiego naukowego paradygmatu.
Autor przedstawia najistotniejsze dla dyskusji informacje,
które przynoszą kolejne eksperymenty i pokazuje jak trudno
je zinterpretować. Szczegółowość i zawiłość dociekań opisana
jest jednak przejrzyście i przystępnie. Zapoznamy się z argumentacją
każdej ze stron, zobaczymy najważniejsze elementy rusztowania możliwej
teorii wyjaśniającej do czego tak naprawdę służą neurony lustrzane.
Najciekawsze wydawały mi się fragmenty dotyczące języka,
którym Hickok jest szczególnie zainteresowany.
Opis procesu rozumienia, tego jak są reprezentowane znaczenia w
mózgu, jak działa "system semantyczny"
pokazuje jak złożone jest to fundamentalne dla naszych
umysłów zagadnienie i jak marginalną rolę mogą odgrywać w
tym procesie neurony lustrzane. W hierarchii procesów
odpowiedzialnych za rozumienie neurony lustrzane mogą sytuować się dość
nisko i zapewne nie tak wysoko jakby życzyli sobie ich odkrywcy.
Bardzo ciekawe wydaje się również to jak Hickok interpretuje
zagadnienie autyzmu. Możliwość, że nie łączy się to z deficytami może
być dla wielu zaskakująca.
Jednocześnie jak każdy uczciwy badacz Hickok
nie twierdzi, że jego odpowiedzi są ostateczne i w wielu miejscach
wskazuje na niejasności i trudność wskazania odpowiedniego rozwiązania.
Cała ta książka pokazuje, że neuronauka to wielki zbiorowy wysiłek i że
to wielość badawczych perspektyw i to jak się one ze sobą ścierają
odsłania rzeczywistość oraz jak teorie konfrontujące się z
eksperymentalnymi danymi mogą wyklarować i wyostrzyć nieco obraz
najistotniejszych dla naszego poznania procesów.
Gorąco polecam dla żądnych neuronalno-kognitywnego mięsa
Sherlocków!
25.1.17
"Paul McCarthy
& Benjamin
Weissman. Seanse Robótek ręcznych" – 7.02
– 25.03.09
Wspólne zasiadanie
przy stole i
wieczorne rozmowy Paula McCarthyego i Benjamina Weissmana przynoszą
owoc w postaci rysunków wykonanych techniką mieszaną.
"dzięki improwizacji i repetycjom udało się sięgnąć do poziomu
podświadomości i wolnej ekspresji" - możemy przeczytać w opisie wystawy
Co do podświadomości to nie mam pewności (raczej obstawiałbym
przypadek) ale jeśli chodzi o swobodną, celowo prowokacyjną ekspresję
to na pewno się powiodło. Wystawa bardzo mi się podoba - rysunki są
konwencjonalnie awangardowe, prymitywne w sensie wykonania i treści.
Dymanie, ruchanie, pieprzenie, posuwanie, sranie, wszelkie wydalanie,
deformacje, wkładanie, rozdziawianie, chuje, pizdy, gówna i
na inne tym podobne smakowitości pseudo podświadomości można liczyć
oglądając tę wystawę. Wszystko narysowane swobodnie, jakby od
niechcenia. Wirtuozeria i manualna sprawność plastyków
przejawia się w pojedynczych wypieszczonych fragmentach,
prócz wymienionych wyżej obiektów pojawiają się
przypadkowe przedmioty, zdeformowani i okaleczeni ludzie, abstrakcyjne
motywy, wycinki ze świerszczyków. Całość groteskowa i
zabawna - rytm wyznaczają powtarzające się motywy. Trudno byłoby mi
odróżnić autora poszczególnych motywów
całość jest dość jednolita - choć gdyby bardziej uważnie się przyjżeć z
pewnością można powiedzieć "to powiedział Paul a to Benjamin"... Takich
seansów sam doświadczyłem z Chojeckim czy Łukasiewiczem
pewnie kilka. Obrus u mnie na strychu często znaczony był podobnymi
motywami, swobodnie improwizowane, konstruowane obiekty powstawały tam
wielokrotnie i jest z to z pewnością naturalna konsekwencją, ferment
kiedy przebywa ze sobą co najmniej dwóch
osobników, którzy mają jeden zasadniczy cel -
stworzyć coś. Dlatego tej wystawie nie przypisywał bym większego
znaczenia - ze względu na to, że tym podobne fermenty są naturalną
konsekwencją pewnych okoliczności - pracownia, plastycy, flaszka i
czas. Podobnie jak miło w takich seansach uczestniczyć - dobrze ogląda
się takie wystawy. W końcu produkcje z takich seansów giną
jako skutek uboczny i choć wszyscy doceniają bezpretensjonalność,
bezkompromisowość, bezmyślność, swobodny strumień świadomości to w
końcu zazwyczaj są one marginesem tej codziennej twórczości
i rzadko można oglądać je w muzeum. Choć to drobne przesunięcie uwagi
na marginesy jest godne uwagi to jednak jest to z pewnością tak samo
wyjątkowa twórczość jak wyjątkowy jest układ - pracowania,
plastycy, flaszka i czas (odjąć można flaszkę lub czas).
2009-02-13
"Pod ścianą / Up
Against the Wall",
Zachęta, 7 grudnia 2008 – 25 stycznia 2009
Artyści biorący udział w
wystawie:
Wojciech Bąkowski, Jan Christensen, Maurycy Gomulicki, Katarzyna
Kozyra, Josefine Lyche, The Midget Gallery, Mark Mulroney, Anna Myca,
Robin Rohde, Yngvild K. Rolland, Paul Zografakis.
Prace jak na taką przestrzeń, środki i możliwości... dość skromne- ale
zostawmy moją czarną żółć i czemu we mnie wzbiera (to mało
estetyczne opisy, które jako turpista muszę sobie dawkować -
bo nikt nie będzie tego czytał)...
Wszystko fajnie - idea white cube'a aranżowanego, przekształcanego
przez artystów jest w dechę - ale kiedy piszą o tej wystawie
podkreślają nietypowość prezentacji murali a nie obiektów.
Pisze się o tym, że tam nie ma sztuki-produktu - bo w końcu murale
znikną i nie pozostanie nic, co można by sprzedać...
Sam jestem za interpretacją zjawisk "sztuki" jako procesu myślowego,
który po prostu manifestuje się w działaniach, zestawieniach
obiektów, obrazach itd - ale kiedy ktoś pisze, że
tymczasowość
tych obiektów to wyrwanie tej "świętej" sztuki z
mechanizmów brudnego, a fe kapitalizmu - to wydaje mi się to
myśleniem złudnym.
Luksusowym towarem staje się artysta i jego głowa a jego nazwisko staje
się marką - kupuje się jego czas, jego pomysły, idee, działania.
Wszystko działa tak jak dawniej - tylko mamy usługę a nie produkt.
Jeśli ta wystawa w jakikolwiek sposób miałaby być wyrwaniem
tego wszystkiego z amalgamatu pojęć - produkt, popyt, podaż, sprzedaż -
artyści powinni zostać anonimowi - wtedy liczyłaby się czysta
informacja
a jakość prac oceniana byłaby nie poprzez pryzmat nazwiska,
które słyszy się w kręgach elit... Już nie mówiąc
o tym, że sami artyści powinni zadowolić się tylko faktem, że
ktokolwiek zobaczy wynik ich rozmyślań...
Do takiego absurdu nie namawiam (choć może jest to jakaś koncepcja).
Namawiam tylko do - nie tworzenia niepotrzebnych, sztucznych ideologii
przy okazji takich wystaw...
To jeszcze dwa słowa o pieniądzach w sztuce na koniec...
Każdy myśli - bo ma mózg a idea wyjątkowa ma swoją wartość -
ale to nie znaczy, że kiedy kupuję ideę uważam, że człowieka można
kupić lub, że ktoś się prostytuuje...
Większość z tych artystów z pewnością myśli - nie dla
pieniędzy. Ale, żadnemu z nich nie życzę żeby nie był opłacanym
artystą....
Sama wystawa - ogólnie dobra - w moim subiektywnym kajeciku
- ale kuratorski marketing uważam za kiepski...
2009-01-15
Wystawy Dyplomowe z
Wydziału Malarstwa
2008 - Koneser
Złamię pewne tabu i wypowiem
się na temat tych
prac... Czyli świadome "fo pa"! Zazwyczaj nikt nie mówi na
głos co myśli, żeby nie urazić twórcy, który
spędza długie godziny na skrupulatnym dokumentowaniu swoich wizji...
Ale to, że sobie coś pomyślę na temat tych prac nie powinno być czymś o
czym obawiam się mówić/pisać... Mało myślę więc nie dużo
słów opisu i wskażę tylko 3 osobniki gatunku ludzkiego,
które uwodzą mnie tym jak machają sfrędzlonymi patykami po
płótnach. Oceniam tylko na podstawie galerii internetowej!
Jerzy Goliszewski - niepokoi mnie kiedy ktoś maluje obrazy pod
którymi sam mógłbym się śmiało podpisać.... Mam
wtedy paranoiczne wrażenie, że popełniono plagiat a nie dokonano
niczego odkrywczego:) Fajne strukturki maluje - ale znów mam
wrażenie, że myszka mogłaby mu zastąpić pędzel - bo wyglądają prawie
jak wydruki te płótna i niekiedy przypominają efekt pracy
prostych programów graficznych... Niezwykłe, że w tłumie
preferującym figuratywne malarstwo zdarzyło się, że namalowano te
abstrakcje...
Róża Litwa - znam Różę z liceum (kiedy pierwszy
raz usłyszałem jej imię i nazwisko myślałem, że to żart) i tylko mogę
powiedzieć, że totalnie zmieniła front - mam wrażenie, że zaczęła
tworzyć kompletnie swobodnie bez ograniczania się poprawnością
wypowiedzi, gramatyką obrazu warsztatowo dopowiedzianego do ostatniej
plameczki. Co na świetne jej wyszło. Turpistycznie przekształca swoje
ludziki w dość dramatyczne znaki i jest to na maksa bezpośrednie
działanie. Pewnie w dużej mierze przez sentyment - mówię, że
bomba!:) Nie, nie przez sentyment i kolosalnie dobre pierwsze wrażenie
- to jest naprawdę ciekawe działanie.
Marta Zamarska - Tak jak stronie od figuracji , krówek w
polu, portretów mimicznych, łatwo wzruszających tak jej
pejzaże są tak namalowane, że piszę - bomba! Kolor i forma po prostu
szał - zazdroszczę takiej wrażliwości. Choć James McNeill Whistler i
absolwenci Najwyższej Akademii Najpiękniejszych Sztuk namalowali już w
historii tysiące takich obrazków - to za lekkość malowania w
niebanalnym kolorze i formie tematów, które mi
się już do urzygu przejadły - stawiam tej Pani 5 skoro już do
akademickiego klimatu zeszliśmy:)
...a poza tym od dłuższego już czasu cierpię na brak tolerancji na
cudze obrazy.
Nie wszystkich opiszę - bo tylko Tych chcę i kropka.
p.s.
Ale wie Pan Panie - ja się nie mądrze...
2008-09-23
CSW - Nie ma czegoś
takiego jak
społeczeństwo (fotografia w Wielkiej Brytanii w latach 1967-1987)
Kilka niesamowitych zdjęć -
ale o wartości czysto
dokumentalnej - jak dla mnie estetycznie więcej rewelacji doświadczam
oglądając twarze ludzi w metrze... Polecam wszystkim tym,
którzy mają ochotę przenieść się w przeszłość i mają
zacięcie do analizowania (jakiegoś historyczno - synchroniczo -
kontekstowego - bo tu trzeba mieć na względzie sytuacje
ówczesnej wielkiej brytanii)... Jakoś mnie to nie
wzruszyło... CSW powinno mieć ciekawsze wystawy... Kiedy wychodziłem z
CSW jakaś turystka zapytała mnie czy to muzeum sztuki nowoczesnej i
kiedy odpowiedziałem - "tak" - zrobiło mi się smutno, że jedyne, co
dziś w tym niesamowitym, polskim muzeum zobaczy to te zdjęcia średnio
wciągające (stała ekspozycja zamku była zamknięta)...
2008-12-04
Włodzimierz Pawlak -
Zachęta
To ja o tym jak widzę GRUPPĘ.
Nie mówię nie, ale to GRUPPOWE umaczanie w polskości i
figuracji zawsze mnie męczyło. Rozumiem jakie to były czasy - jasne, że
może kwestią honoru było poruszenie pewnych tematów. Byli
jednak i tacy jak Zdzisław Beksiński, którzy potrafili
odciąć się od kontekstu w swoich pracach i to zawsze bardziej mi
imponowało - konstruowanie swojego świata niezależnie od
warunków zewnętrznych... Malarstwo GRUPPY kojarzy mi się z
malowaniem po wódce, rozmowach przy wódce o
Polsce, z Konwickim, Hłaską i z takim klimatem jaki przedstawiają
zdjęcia XVparówek - czyli z badziewiem polskim,
które powoli odchodzi w niepamięć. Z pewnością nie jestem w
tym osamotniony. Nie wiem jednak jak długo można w tym siedzieć - moim
zdaniem to upupiające dla wyobraźni malarza żeby te mordy polskie, te
butelki non stop malować. Niezależnie od tych prac, które z
kontekstem były związane - zawsze lubiłem bezpośredniość wysrywania z
siebie komunikatów i to GRUPPA pielęgnowała i dopieszczała.
Osobiście widzę w tym też pewne ograniczenie wynikające właśnie z tej
bezpośredniości a mianowicie wyrażenie ekspresji odbywa się zapewne
zawsze kosztem formalnej konstrukcji. Kiedy krzyczysz nie
mówisz pełnego zdania - i właśnie prace GRUPPY widzę jako
krzyk ale niekoniecznie coś co mnie formalnie oszałamia....
Oczywiście malarzami są genialnymi - każdy z nich robi to w końcu całe
życie?
A prac Pawlaka widziałem kilka - pójdę na wystawę to się
wypowiem obszerniej - może dostrzegę jakąś uniwersalność w tym i
oniemieję, bo nie zobaczę anegdoty i maniery, nauczę się doceniać
czysty kolor i sam gest - nad czym muszę jeszcze popracować...
2008-09-27
Pawlak Włodzimierz...
Byłem przedwczoraj na tej wielkiej retrospektywnej wystawie i
ostatecznie podobało mi się jedynie kilka obrazów tego Pana.
Z 1989 - "Proust" , z 1981 - bez tytułu - (8 małych, białych,
połączonych płócien powieszonych na ścianie), "Rekwiem" -
1998-99 (biały pasiasty relief) - wraz z wszelkimi" Dziennikami" -
obrazami gdzie Pawlak odlicza kolejne dni i tygodnie, co jest jedyną
treścią tych obrazów...
Obrazy białe wydają się być jakimś pozytywnym dopełnieniem, ważnym
konceptualnym akcentem w jego twórczości - to
nieprzedstawianie niczego, to liczenie dni, to dokumentowanie pustki -
były dla mnie jedynymi godnymi uwagi obrazami. Potrafię pochylić się
nad każdym rysunkiem i nad każdym z tych obrazów można by
debatować, co w nich fajnego lub badziewnego - ale przyjmując taktykę
nie rozdrabniania się - napiszę tylko, że wczesne prace Pawlaka w
ogóle do mnie nie trafiają jeśli chodzi o formę - wydają mi
się niedokończone, zostawione w połowie, "nie dorżnięte", nie -
ukształtowane do końca. Sam miałem do nich cały czas podejście takie,
że gdyby stały u mnie w pracowni - wiele bym jeszcze do nich domalował
- urozmaicił, wzbogacił je tak żebym mógł stać przed nimi o
kilka sekund dłużej.... Nie widzę w tym formalnym zaniedbaniu żadnej
łechcącej mnie wartości estetycznej - bo to redukowanie
elementów na obrazie do minimum, nie zrekompensowało mi
braku atrakcji ekspresyjnym fajerwerkiem, który byłby jakimś
dźwięcznym choćby krzykiem, a tylko pozostawiło niedosyt i
niezrozumienie...
Nie potrafię wzruszyć się fakturą i materią tych obrazów,
nie potrafię wzruszyć się również tym, co przedstwione na
tych obrazach, kompozycją, rysunkiem w nich zawartym - ale działa na
mnie (też niezbyt oryginalne - biorąc historią sztuki XXw w
ogóle) malowanie białych obrazów. Może przez
inklinacje do zen potencjalność takich pustych obrazów
wydaje mi się o wiele większa niż takich byle jakich i niedorżniętych -
staję przed białym obrazem i mam projekcję, co by na nim być mogło,
podziwiam urok jednolitości, milczenie jest złotem, tą mądrość i
dojrzałość, która zawsze wydaje się kryć za takim pustym
gestem - to jest taki efekt - wrażenie, że jak czegoś nie zrozumiałem
tzn,że jeszcze nie dojrzałem - więc zawieszka - wiszę pod sufitem i
wietrzę w tej pustej bieli sens... A potem "Dzienniki" liczenie -
świadomość tego czasu, wdech - wydech... To jest czyste przynajmniej -
a obrazy niedorżnięte są dla mnie po prostu niezrozumiałe - bez
wiszenia pod sufitem.
Tak więc pewnie do Pawlaka nie dojrzałem - może kiedyś go zrozumiem.
Ale w ogóle zdecydowanie więcej emocji przyniosła mi wystawa
"Rewolucje 1968" i bardzo, bardzo ciekawa wystawa Guya Bena-Nera
"Zgodnie z instrukcją" - i to już jest zupełnie inna historia...
2008-10-02
LUC TUYMANS "IDŹ I
PATRZ", Zachęta, 31
maja - 17 sierpnia 2008
Poszedłem więc i zobaczyłem i
rzeczywiście
ciekawie... Pustka jak się patrzy, obrazy jakby zaledwie muśnięte
pędzlem.
Oceniłbym je raczej od strony formalnej, bo ja nie jestem dobry w
zapadanie się w te wielości znaczeń, jakie te obrazy za sobą
pociągają... Mierzi mnie historia, martyrologia, o której
wszyscy powiedzieli już tak wiele - a tego u Tuymansa dużo...
Niedawno był Sasnal w Zachęcie i tak mi się Ci dwaj nałożyli - podobnie
jak 3/4 obecnego światka malarskiego inspirują się fotografią tworząc
syntetyczne, malarstwo fotorealistyczne, które swobodnie
mogło by ustąpić grafice komputerowej w moim przekonaniu...
Tuymans wypada w tym zestawieniu znacznie lepiej niż Sasnal -
przynajmniej jakoś jednoznacznie interpretuje obrazy, które
przetwarza i jego obrazy, w odróżnieniu od malarstwa
Sasnala, dużo łatwiej odróżnić od całej papki innych ,
współczesnych, syntetycznie realistycznych w formie
obrazów...
Niesamowite w tych obrazach jest to, że Tuymans używa zupełnie
minimalnej formy - kładzie farby dokładnie tyle ile trzeba żeby uczynić
rozpoznawalnym przedstawiany obiekt... Warsztatowa perfekcja... Pewnie
powstają powoli i mozolnie wszystko Luc pieści... Cały czas
zastanawiałem się czy używa rzutnika czy może rysuje patrząc na
fotki...
Jeśli chodzi o Luca Tuymansa jestem na tak - ale ustosunkowuję się do
niego z takim chłodem i dystansem z jakim on wszystko przedstawia...
2008-07-25
Establishment (jako
źródło
cierpień). CSW Zamek Ujazdowski, 28 czerwca - 31 sierpnia 2008
Gorąco polecam tę wystawę.
Liczę na to, że ta wystawa to zapowiedź tego, że kuratorzy nabierają
pokory wobec młodych twórców - niebawem to oni
będą musieli zabiegać o naszą uwagę - kiedy namnoży się galerii i
instytucji związanych ze sztuką i to oni będą podlegać intensywnej
krytyce częściej niż sami plastycy.
Tytuł "Establishment (jako źródło cierpień)" ma sugerować,
że dokonuje się jakaś zmiana - że kuratorzy kontestują swoją pozycje.
Może rzeczywiście tak się dzieje - takie wystawy napawają optymizmem
nawet takich sceptyków jak ja - jednak sądzę, że jeszcze
długo czekać, żeby sięgali głębiej w swoich poszukiwaniach - bardzo
liczę na to, że nastąpi to możliwie szybko - mam w tym swój
interes:) Mam nadzieję, że jedynym i najważniejszym kryterium będzie
jakość proponowanych prac a nie ilość wystaw i zasług "politycznych" w
jakimś środowisku.
Grząski grunt - więc przedstawię tylko swoje typy:
Olaf Brzeski
Łukasz Banach - Norman Leto
Plastycy biorący udział w wystawie: Wojciech Bąkowski, Olaf Brzeski,
Dwaesha, Łukasz Jastrubczak, Szymon Kobylarz, Tomasz Kowalski, Norman
Leto, Tomasz Mróz, Radosław Szlaga, Iza Tarasewicz, Mariusz
Tarkawian, Truth, Anna i Adam Witkowscy, Zorka Wollny oraz Grzegorz
Drozd.
2008-08-02
Koncert Noisegarden
RZEŹBICHA 2007:)
Zawsze mam dylemat na waszych
koncertach -
które dźwięki
wydobyte są świadomie a które są wydobyte przypadkiem
(zakres
tego przypadku jest
ograniczony oczywiście - operujecie dźwiękami w jakimś tam zakresie,
określonymi instrumentami i efektami)...
To były trzy instrumenty, trzech ludzi z całą swoja instrumentalną,
"efektowną" obudowa i wasza świadomością dotyczącą tych
instrumentów
(całe wasze doświadczenie muzyczne)...
To był amalgamat będący efektem działania tych trzech
sposobów podejścia
do muzyki (sposób, metoda wykształca się zawsze, nawet w tym
waszym
poszukiwaniu, bezstylowości - bo każdy indywidualnie ma swój
sposób
przetwarza informacji, każdy ma wyuczone heurystyki) w jednym miejscu i
czasie... Improwizacja totalna...
Jak ocenić improwizacje kiedy akceptowany jest błąd, który
jest
nieodróżnialny od momentów, które są
czystym przypadkiem, szumem? Można
oceniać stosunek uporządkowanych elementów do
elementów
nieuporządkowanych - u was w moim przekonaniu z przewaga tych
drugich...
Ale w którym momencie powstaje jakakolwiek wypowiedź
muzyczna?
Rozumiem, ze zrywacie z gramatyka wypowiedzi muzycznej - groźba takiego
tworzenia na bieżąco gramatyki - jest brak wypowiedzi... Można
powiedzieć, ze
to eksperyment w toku... To muzyka, która niczego nie
deklaruje i nie wynosi
na piedestał żadnej nutki - to słuchacz komponuje z szumów i
dźwięków
planowanych swoją wypowiedź muzyczną... To on dokonuje
wyborów, które
nutki były dla niego istotne... Wiec to coś na kształt potencjalności
wcielonej...
Mamy warzywa i kilka rodzajów mięs - dziś jestem
improwizującym
kucharzem (używam tylko warzyw - to założenie wstępne) i zaczynam
wrzucać
na patelnie posiekane warzywka, według mojego widzimisie -już jakieś
doświadczenie w gotowaniu mam więc wiem jak mniej-więcej to może
smakować - ale jako, że jestem improwizującym kucharzem co i raz
dorzucam
cos czego skutków dla moich smakowych kubków nie
jestem w stanie
przewidzieć... Efektem tego jest potrawa, której smak jest
dla mnie
przewidywalny tylko w jakimś procencie i czego nie mogę nazwać potrawą
-
nawet jeśli smakuje to dla wszystkich przystępnie a może nawet
doskonale...
Bo nie jestem w stanie odtworzyć tego co skomponowałem -- nie byłem
świadomy własności zestawień wszystkich składników i ich
wyniku... moja
zasługa była zasługą eksperymentatora, który jest na tyle
odważny, żeby
zmiksować warzywka, których nigdy nie smakował w parze...
Czy tworzę
potrawy? Tworze smaki. Często nieznośne, mdlące, piekące, skrajne,
różne. Po
pewnym czasie ofkors - wiem coraz więcej... Jednak kucharz jest tym,
który
mówi- teraz będzie to i to i zrobię to tak i tak. Kucharz
podejmuje konkretne
decyzje i wie jaki przyniesie to efekt...
Czy potraficie jako muzycy odpowiedzieć na pytanie co jest waszą
decyzją a
co jest kwestia przypadku i szumu wynikającego z nałożenia się dźwięku
trzech
gitar? Co jest strukturalnym elementem wypowiedzi...? Albo inaczej co
jest
ważniejsze? Czy jest tylko bezforemność?
Wiem o co chodzi z tą płynnością - skoro myśli i rzeczywistość są
zmienne to
ich reprezentacja, aby być w miarę rzetelna, tez musi być procesem:)
Tylko, że
jeśli chodzi o np. myśli - to zmieniają się tylko relacje między
symbolami ale
same symbole są stabilne.
Cały problem i bolesność sytuacji dla was jest taki, że wam się w końcu
słownik muzyczny wytworzy, urodzi z tego szumu... wyjdą dźwięki
które będą
rozpoznawalne i pojawia się konwencjonalne między nimi relacje....
będzie
białe i czarne, smutne i wesołe itd...
Zajebiście podoba mi się potencjalność tej sytuacji - i tak jak w moim
wiecznie niedokończonym opowiadaniu "Skwiercząc do zewnętrza" bohater
chce tego żeby symbole zmieniały się na bieżąco i cały czas chce
budować coś
na nowo, wyczerpując możliwości materiałów, które
może przetwarzać - nie
powtarzajcie się bo to jedyne co może was do starej muzyki sprowadzić:)
Tylko
tak jak w przypadku Lewego zastanawiam się czy zmienność nie jest
strachem
przed decyzja... Trudno mówić o muzyce jak o informacji - bo
trudno
zweryfikować wartość zdań wypowiedzianych w języku muzyki. Ten
eksperyment ma tylko własności estetyczne... Bardzo ciekawe swoją
drogą...
Sztuki plastyczne zawsze porównywałem do matematyki - bo
obydwie są
abstrakcyjne i użyteczne mogą być przez przypadek... muzyka ofkors
też...
Ciekawa jest idea konstrukcji nie opartej na żadnej zasadzie... Ale jak
już tak
głęboko wchodzę w dwuznaczność pseudofilozoficznego, estetycznego
wywodu... to przypomnę jak, któryś z filozofów,
którego nazwiska nie pamiętam
mówił o modyfikowaniu języka - porównując go do
Lodzi... To szalenie trudne
zadanie zmienić konstrukcje łodzi, która się jednocześnie
płynie... Trudno
mówić - nieustannie zmieniając definicje słów,
których się używa... Ta wasza
muzyka to zajebista GRA, w której dużo zależy od waszej
determinacji...:) Mi się
podobało więc życze wytrwałości... Wybacz mi Michale mentorskie
zabarwienie
i napuszenie tej wypowiedzi ale wiesz przecie, ze jestem skromnym
facetem i
mam do tego wszystkiego odpowiedni dystans... O tym wszystkim za każdym
razem można mówić - "ależ to niezupełnie jest tak":)
Chciałeś znać moją opinię
więc pisze:)
P.S. Koncert był ok - choć jak dla mnie równowaga miedzy
porządkiem a
kontrolowanym przypadkiem była zachwiana... na niekorzyść porządku (
jasna
rzecz!) Dobra na razie to tyle - dziś wyjątkowo siedzę w pracy i nic
nie robię!
Pozdrowionka:) I jeszcze raz przepraszam za bełkotliwość tej wypowiedzi
ale w
tej chwili w tym czasie tylko na tyle mnie stać:)
2007-03-13
Za czerwonym
horyzontem. 2005
Polskość i rosyjskość – głównie wokół
tego orbituje
sztuka szeregu twórców zaprezentowanych na tej
wystawie.
Są to artyści zaangażowani w dialog ze zmienną rzeczywistością,
bezwzględnie ją komentujący, wydobywając jej tragizm, często używając
środków, które każą śmiać się przez łzy. Tak jest
w
wypadku działań- Kulika, Ostriecowa, Aleksieja Kallimy, Nataszy
Struczkowej czy reprezentantów Polski- grupy Tworzywo,
Towarzystwa Przyjaciół Kapitana Europy, Wojciecha Zasadni,
Tomasza Kozaka, Roberta Maciejuka, Maurycego Gomulickiego czy nawet
Marcina Maciejowskiego.
Śmiech wzbudza infernalny, polski oddział w pracy Kozaka pod tytułem
– Polacy jeszcze jeden wysiłek!, - będącą, jak mi się wydaje,
trafną krytyką fanatycznego patriotyzmu, który wynika z
polskiego kompleksu zniewolonej ojczyzny i powszechnej ksenofobii. Żyd
na tym obrazie, malowanym powiedzmy, że w konwencji komiksowej,
wrzucający niemowle w ogień jest chyba dość dosadną, przejaskrawioną
rzecz jasna, ilustracją stereotypów i schematów
myślenia,
które, choćbyśmy nie wiem jak tego nie chcieli, w Polsce
funkcjonują. I to powód do płaczu. Podobnie przy okazji
oglądania Orłów Polskich można sobie płakać rzewnie...
Karykatura Polski w najgorszym wydaniu kampu. Zblazowana grupa Tworzywo
oczekuje wojny, wyrażając tym samym, za pomocą fresku, który
przypomina billboard, nieuświadomiony indyferentyzm czy może
dekadentyzm większości młodych naszego pokolenia. A może źle to
interpretuje? Może zbyt skrajnie? Może to konotuje coś, czego w tej
chwili nie ogarniam? Kapitan Europa też jest zwiewny, lekki i
przyjemny. Niewątpliwie jest gwiazdą. W przypadku Gomulickiego
„cząstki elementarne transfoermersa” niemal
położyły mnie
na podłogę, to genialne, groteskowe zestawienie przeszłości (takich
opakowań na jaja używało się jakieś 20 lat temu) z teraźniejszością
(transformers to przecież produkt zachodni, świadectwo panowania
systemu gospodarki wolnorynkowej) rozbraja widza dysonansem. Takie
opakowania na jaja pamiętam z dzieciństwa i zupełnie nie kojarzą mi się
z fantazyjnymi zabawkami o tysiącu kolorach. Roberta Maciejuka
sentymentalne podróże w świat Misia Uszatka, Kiwaczka,
Szapokłaczka, pokazują świat zrównany z ziemią, świat
dziecka,
świat odchodzący zwykle w niepamięć. Dziecięce wspomnienia
ukształtowane przez media. I to też bawi, zakrawa na dowcip jak
niedbale malowane historyjki Maciejowskiego. I śmieję się z pełną
świadomością, że to gra, metonimie głębokie i metafory, że to, co
zinterpretuje jako denotat nie musi nim być, bo te obrazy-znaki mogą
odnosić się do pojęć, których nie ma w moim słowniku.
Dalej Rosjanie z Kulikiem na czele, eksploatującym złowieszcze
znaczenie czerwieni. Kallima i jego „Stomatologia bez
bólu”, „My tam gdzie nas nie
ma”- my, czyli
Czeczeńcy w cyklu przetworzonych reklam Lezginka, przewrotna agitacja
inspirowana metodami marketingowymi rodem z zachodu, . Podobnie działa
„Wojna” Ostriecowa i cała reszta jego prac, już
same tytuły
wiele sugerują- „Wolność na barykadach”,
„Miłość,
śmierć, wojna” czy „Nowy rząd”. I
Struczkowa tworzy
obrazy jak na zamówienie tyrana, propagując metodami popartu
jego tyranię. Oczywiście wszystko to należy zamknąć w
cudzysłów
i może potem nałożyć na to kolejny cudzysłów. Niestety nie
mogę
poświęcić się tutaj głębszym hermeneutycznym badaniom, choć wypadałoby
to zrobić, skoro powyżej wymieniłem twórców,
których zamierzam poniżej krytykować.
To, co drażni mnie w tych pracach przede wszystkim, to to, że
funkcjonować one mogą w dość wąskim kontekście. Operuje się tu kodami
kulturowymi, które mogą nie trafić do widza spoza dawnej
żelaznej kurtyny. Jan Świdziński nazwać by mógł te prace
liczmanami, czyli wyrażeniami tracącymi swe znaczenie przez zmianę
kontekstu. Lecz co mnie jako odbiorcę, należącego do grupy docelowej
działania tych prac, to obchodzi? Ma to znaczenie po pierwsze dlatego,
że sztuka ta zamyka się w definicji publicystyki a to wpływa na formę
przekazu. Prace działają tu i teraz, ale nie dlatego, że są
warsztatowym popisem manualnego geniusza, lecz tylko dlatego, że
problematyka w nich poruszana dotyczy nas bezpośrednio. Po drugie
refleksje, które taka sztuka wzbudza nie wybiegają zbyt
często
poza krąg problemów polityczno – kulturalnych. Te
prace
ruszają mnie jako Polaka a chciałbym żeby zwracano się do mnie
–
do widza, jak do człowieka. Chciałbym czegoś więcej, jestem
nienasycony, Kapitan Europa nie rozwiał moich wątpliwości.
Konceptualiści choćby, jakoś silniej stymulowali moje myślenie.
Biorę oczywiście pod uwagę to, że jest to wystawa, która z
założenia miała uwydatnić publicystyczny charakter tych prac,
który jest inwariantem twórczości
artystów z obu
krajów, bo w końcu zestawienie prac nie było przypadkowe.
Wiadomo również, że performance Kulika, działają bardziej
uniwersalnie. Dlatego też napisać muszę koniecznie, że nie jest to
sztuka, którą odrzucam całkowicie, bo w końcu działa ona
silnie,
są w niej tylko aspekty, co, do których mam wątpliwości.
Dalej zajmę się tym, co ujęło mnie w całości, pozytywnie stymulowało i
nie rozczarowało na tej wystawie. Pozytywnie podziałał na mnie Rafał
Bujnowski ze swoimi czarnymi pejzażami. Prosta koncepcja, pozwalająca
zmieścić na jednym płótnie wiele informacji. Gdyby Derrida
wziął
się za odszyfrowywanie prac Bujnowskiego zajęłoby mu to pewnie wiele
tomów. Być może, dlatego tak radykalnie i nieco bezmyślnie
konserwatywni krytykanci jak Łukasz Radwa z
„Wprost” nazywa tego artystę
„niesprzedawalnym”. Po prostu, aby
docenić takie
prace i do
tego je kupić potrzeba odrobinę wyobraźni. Fakt, że Bujnowski nie pisze
manifestów pozwalających wejść na jakąś konkretną ścieżkę
interpretacji. Ale to nie powód żeby go przekreślać.
Podziałały
na mnie, połechtały mnie te płócienka z tym video
suplementem,
gdzie autor nanosi z pietyzmem kolejne czarne plamy aż do całkowitego
zaciemnienia płótna. Czarne prostokąty, jak świeżo
odnalezione
ikony. Czarne płócienka jako ekspresja ostateczna. Wiele
razy
stawałem przed kartonem i w konsekwencji tego, że chciałem powiedzieć,
narysować, poruszyć zbyt wiele tematów jednocześnie,
kończyłem
stojąc przed gęstą siatką kresek, będących znakiem pustym, co i raz
napełniającym się wspomnieniem planów znaczeń. Jak jakiś
Tobey
albo coś takiego... A Bujnowski poszedł o krok dalej i stworzył, takie
małe czarne dziury znaczeń. Zostajemy tylko z tytułem np.
„Pejzaż
z drzewem i domem” i wspomnieniem tegoż drzewa i domu, ale
pamięć
jeszcze nic nie wyjaśnia, więc znaczenia multiplikują się. Może jestem
naiwny, może zbyt płodną mam wyobraźnie i daje się nabrać na to
„hochsztaplerstwo” a Bujnowski liczy tak naprawdę
tylko na
pieniądze podatników, jak pisze pan Radwan, myślący tak
zapewne
jeszcze o Opałce, Wodiczce, Partumie, Kosuthcie Swidzińskim i innych?
Toż to niedorzeczność!
Następną wziętą na sztylet tępej krytyki Radwana artystką była Anna
Baumgart, która również przypadła mi do gustu.
Cyfrowo
podstawiła się ona w miejsce aktorki z filmu „Lecą
Żurawie”
Michaiła Kutuzowa. Parę krzykliwych scen grozy. Takie nic. Ale to małe
nic na tle reszty wystawionych prac – jest jedyną z niewielu
prywatnych, bardzo osobistych, intymnych mitologii artysty. Może
jeszcze Janin zadziałała tak wrażliwie i bezpośrednio. No i może
Tiszkow... Nie wnikam tu w szczegóły tej pracy. Za nią
powinien
wziąć się jakiś psychoanalityk raczej, ale właśnie, dlatego, że tak
daleko ta praca odbiega od „normy” tak na mnie ona
wzruszyła, poruszyła. Baumgart rozczarowywuje jednak takimi pracami jak
„Bombowniczka”. Ostatnio, na całe szczęście dla tej
pracy,
miałem wątpliwą przyjemnością czytać wywiad z tą artystką, zamieszczony
w „Lampie”. Nie dość, że sam obiekt –
dziewczyna w
ciąży z maską świni na twarzy – wygląda jak tajwański bubel
to
jeszcze dowiadujemy się od artystki, że inspiracją do tej pracy była
samotna młoda dziewczyna, bez szans na rozwój i że takie
właśnie
bezbronne istoty mogą w przyszłości posunąć się do aktów
terroru. Beznadziejnie głupie się to nie wydaje, ale Baumgart nie mogła
chyba wybrać już bardziej nietrafionej formy. Dalej będę utrzymywał, że
jeśli chce się przekazywać takie treści to najlepszą formą byłby
felieton. Co do Baumgart Radwan się nie pomylił tak strasznie...ale
nieźle zagrała w „Lecą Żurawie”
Pójdę za ciosem i wymienię tą kontrowersyjną Zuzannę JaninĘ.
Własnego pogrzebu nie inscenizuje się dla poklasku, nie naraża się
rodziny na ból dla poklasku. Do takiego skrajnego działania
mógł ją tylko popchnąć instynkt badacza –
psychologa,
socjologa – rządnego dogłębnej eksploracji niedostępnych
nikomu
na codzień rejonów ludzkiej psyche. W pytaniu o koniec
konieczne
są empiria. Ale to też doświadczenie indywidualne. Mnie jako widzowi
– niewiele ta praca wyjaśnia. To jakaś wewnętrzna transgresja
samej artystki i to też przekracza ona problem własnej śmierci tylko w
tym skromnym wymiarze wizualności, rejestruje bliskich w trakcie
obrządku pochówku. To wszystkiego wyjaśnić nie może.
Najwięcej
musiało zajść w niej. To ciekawe. Nie wiem czy kiedykolwiek
zdecydowałbym się na taką socjo-manipulację... w jakimkolwiek celu. Ale
ja Janin absolutnie nie potępiam. W pewnym sensie nawet ją podziwiam...
udźwignąć taką sytuację... A to wszystko, bo chciała wiedzieć...
Leonid Tiszkow – Wiazannik – czyli wełniany
skafander na
całe ciało – otula jak rodzina. Praca bez patosu,
minimalistyczna, poetycka, ciepła, doskonała. Tu chyba nie trzeba
tłumaczyć dlaczego.
Jeszcze tylko dwie prace powalające: „Abacus”
Siergieja
Szutowa i współgrające z nią „Slogany”
Anatolija
Osmołowskiego. Grupa pogrążonych w modlitwie czarnych sylwet,
zwróconych w jednym kierunku, ustawionych na planie
trójkąta. Kiwają się rytmicznie w tył i w przód
bełkocąc
mantry, których treści nie sposób rozpoznać. Obok
telewizor z przelatującymi, religijnymi, najprawdopodobniej, tekstami
po hebrajsku, arabsku, hindusku i pewnie paru innych językach . Czym
jest sam Abacus? Abacus jak czytamy w encyklopedii Laroussa –
„jest jednym z dwóch głównych
systemów
rezerwacji komputerowej biletów lotniczych”, co
drogą
prostej asocjacji przywołuje w pamięci wydarzenia z jedenastego
września. Czyli jest to praca uderzająca we wszelki fundamentalizm.
Praca wprowadza w dziwny nastrój. Widzimy postaci pogrążone
w
modlitwie, medytujące, być może powtarzające święte teksty a odczuwa
się niepokój, niemal witkiewiczowski, metafizyczny, bo w tej
modlitwie jest coś, co źle wróży. Jakby treść tej sytuacji
nie
odpowiadała żadnej świętości. Żadnemu dobru. „Prawdziwa
wolność w
najokrutniejszej logice rozwoju historycznego: wszystko pozostałe to
samowola” czytamy na ścianie, w stronę, której
zwracają
się ci dziwni pielgrzymi. Ledwo widoczny napis wypisany kurzem Slogan
Osmołowskiego wydaje się wyjawiać prawdę zawsze aktualną –
Święte
Wojny może wywołać każda wyzwalająca wiara. Ktoś tu dotyka uniwersum a
w sali obok na ścianie „Transformers. Cząstki
elementarne”.
Jeszcze tylko zaznaczę, że prace video Bąkowskiego, Kalinowskiej i
Czerepoka zrobiły na mnie pewne wrażenie. Nie omówiłem też
szerzej Gutowa „Nad czarnym błotem” a praca świetna
i
wymagałaby tego.
Pominąłem wielu artystów ważnych (jak Wawrzykowski, Szubin,
Wasiliew, Petlura), mogłem też przeinaczyć intencje
niektórych
wymienionych, jednak obstawałbym przy tym, że w dzieła wlewa się
znaczenie, sugerując się oczywiście jego kształtem. To też Świdziński
chyba gdzieś powiedział, że jest tyle sensów, znaczeń ilu
widzów. Podzielę się jeszcze na koniec żalem, że sama
kurator
wystawy, pani Ewa Gorządek, oprowadzała nas w tak niekorzystnych
warunkach. Recenzja ta mogłaby być wtedy bogatsza o eksplikacje,
wyjaśnienia, interpretacje osoby, która informacje o tych
dziełach ma z samego źródła.
|